Uciekłam z dziećmi od męża tyrana. W środku nocy zostałam sama na klatce schodowej. Czy naprawdę nie mam już nikogo?

— Mamo, zimno mi… — szepcze Zosia, wtulając się we mnie jeszcze mocniej. Siedzimy na klatce schodowej, na trzecim piętrze bloku na warszawskim Ursynowie. Jest druga w nocy. Kuba śpi na moich kolanach, jego mała dłoń zaciska się na mojej kurtce. Drżę, ale nie wiem, czy bardziej z zimna, czy z przerażenia.

Telefon wciąż mam w ręku. Ekran świeci się bladym światłem, na którym widnieje ostatnia wiadomość od Agnieszki: „Przepraszam, Paweł nie chce, żebyście zostali. Nie wiem, co robić.”

Jeszcze godzinę temu byłam w naszym mieszkaniu na Pradze. Krzysztof wrócił z pracy późno, śmierdział wódką. Zaczęło się od słów, jak zawsze. „Beznadziejna jesteś, nawet obiadu nie potrafisz ugotować!” Potem padł talerz, potem padłam ja. Dzieci płakały w swoim pokoju. Wtedy coś we mnie pękło. Spakowałam plecak, wzięłam dzieci za ręce i wyszłam. Nie patrzyłam za siebie.

— Mamo, gdzie pójdziemy? — pyta Zosia, jej głos drży.

— Znajdziemy jakieś miejsce, kochanie. Obiecuję — odpowiadam, choć sama nie wierzę w swoje słowa.

Zadzwoniłam do Agnieszki, mojej najbliższej przyjaciółki jeszcze z liceum. Odbierała szeptem, jakby bała się, że Paweł usłyszy. „Przyjedź, ale nie wiem, czy Paweł się zgodzi…”

Kiedy stanęłam pod jej drzwiami, usłyszałam tylko stłumione głosy za drzwiami. Potem Paweł otworzył, spojrzał na mnie i dzieci z pogardą.

— Nie możemy was wpuścić. To nie jest nasz problem. Idź do rodziny albo na policję — rzucił i zamknął drzwi.

Agnieszka nawet nie wyszła. Słyszałam tylko jej płacz po drugiej stronie.

Teraz siedzę tu, na zimnej posadzce, czując, jak świat się ode mnie odwraca. Próbuję przypomnieć sobie, kto jeszcze mógłby mi pomóc. Mama nie żyje od pięciu lat, ojciec mieszka w Szczecinie i od lat nie mamy kontaktu. Brat? Ostatni raz rozmawialiśmy na pogrzebie mamy, kiedy powiedział, że nie chce mieć ze mną nic wspólnego, bo „ciągle mam jakieś problemy”.

Próbuję zebrać myśli. Policja? Ale co im powiem? Że uciekłam od męża, który mnie bije? Przecież już raz próbowałam, dwa lata temu. Wtedy Krzysztof przyszedł na komisariat, przeprosił, obiecał poprawę. Policjant tylko wzruszył ramionami: „Wie pani, to sprawa rodzinna. Proszę się dogadać.”

Zosia zaczyna płakać. Kuba budzi się i patrzy na mnie z przerażeniem.

— Mamo, wrócimy do domu? — pyta cicho.

— Nie, synku. Już nigdy tam nie wrócimy — mówię, a łzy ciekną mi po policzkach.

Wtedy dzwoni telefon. To Krzysztof. Dzwoni już piąty raz. Nie odbieram. Wysyła SMS: „Wróć natychmiast, bo pożałujesz.”

Czuję, jak ogarnia mnie panika. Czy on nas znajdzie? Czy pójdzie na policję i powie, że porwałam dzieci? Przecież on zawsze potrafił wszystko przekręcić na swoją korzyść.

Nagle drzwi na klatkę otwierają się. To starsza sąsiadka, pani Wanda. Patrzy na nas zaskoczona.

— Boże, co wy tu robicie o tej porze? — pyta, zbliżając się do nas.

Nie wiem, co powiedzieć. Chcę być silna, ale głos mi się łamie.

— Uciekłam z dziećmi od męża… Nie mamy gdzie iść…

Pani Wanda patrzy na mnie przez chwilę, potem kiwa głową.

— Chodźcie do mnie. Przynajmniej się ogrzejecie. Dzieci mogą się przespać na kanapie.

Nie wiem, czy to rozsądne, ale nie mam wyboru. Idziemy za nią do jej małego mieszkania. Pachnie tu lawendą i starymi książkami. Zosia i Kuba zasypiają niemal od razu na rozkładanej kanapie.

Pani Wanda podaje mi herbatę.

— Wiem, co to znaczy bać się w swoim własnym domu — mówi cicho. — Mój mąż też taki był. Ale ja nie miałam odwagi odejść.

Siedzimy w ciszy. Czuję wdzięczność, ale też wstyd. Czy naprawdę musiałam uciekać w środku nocy, z dziećmi, bez planu, bez nadziei?

Nad ranem dzwonię do ośrodka pomocy społecznej. Pani w słuchawce mówi, że mogą nam znaleźć miejsce w domu samotnej matki, ale to potrwa kilka dni. Pytam, czy jest szansa na szybszą pomoc. „Proszę poczekać, oddzwonimy.”

Krzysztof nie przestaje dzwonić. Wysyła groźby, potem przeprosiny, potem znowu groźby. Pani Wanda radzi mi, żebym zgłosiła sprawę na policję jeszcze raz, tym razem z zaświadczeniem od lekarza. Ale ja się boję. Boję się, że znowu nikt mi nie uwierzy.

Wieczorem Agnieszka dzwoni. Płacze.

— Przepraszam, Marto… Paweł mnie zmusił, żebym cię nie wpuszczała. On się boi problemów, nie rozumie…

— Rozumiem — mówię, choć wcale nie rozumiem. — Ale wiesz, że nie mam już nikogo?

— Masz mnie… — szepcze Agnieszka, ale jej głos jest słaby, jakby sama nie wierzyła w te słowa.

Mijają kolejne dni. Pani Wanda pozwala nam zostać, dopóki nie znajdziemy miejsca w ośrodku. Dzieci zaczynają się uśmiechać, choć wciąż pytają o dom, o tatę. Ja próbuję być silna, ale każda noc to walka z lękiem, że Krzysztof nas znajdzie.

Czasem myślę, że to wszystko moja wina. Może gdybym była lepszą żoną, matką… Ale potem patrzę na Zosię i Kubę i wiem, że zrobiłam to, co musiałam. Dla nich.

Czy świat naprawdę jest aż tak obojętny na cudzą krzywdę? Czy musimy być zupełnie sami, żeby ktoś w końcu wyciągnął do nas rękę? A może to ja powinnam nauczyć się prosić o pomoc, nawet jeśli tyle razy już mnie zawiedziono?