Kiedy serce pęka na kawałki: Opowieść o stracie mojego synka Edina
— Mamo, zobacz! — krzyknął Edin, biegnąc w stronę starej jabłoni za domem. Jego śmiech rozbrzmiewał w czerwcowym powietrzu, a ja przez chwilę pozwoliłam sobie na luksus nieuwagi. Wystarczyła sekunda. Jedna sekunda, która rozdarła moje życie na „przed” i „po”.
Pamiętam dokładnie ten dzień. Słońce paliło skórę, a powietrze było ciężkie od zapachu trawy i kwiatów. Edin bawił się w ogrodzie razem z siostrą Zosią, a ja rozmawiałam przez telefon z moją matką. — Uważaj na dzieci — upomniała mnie wtedy. Przewróciłam oczami, jakby jej troska była przesadą. Teraz te słowa wracają do mnie jak echo, które nie daje mi spać.
Nie wiem, kiedy dokładnie Edin zniknął mi z oczu. Może wtedy, gdy Zosia zaczęła płakać, bo użądliła ją osa? Może wtedy, gdy na chwilę weszłam do kuchni po wodę? Wiem tylko, że kiedy wróciłam do ogrodu, nie było go nigdzie. Najpierw myślałam, że się schował. Wołałam go — najpierw spokojnie, potem coraz bardziej rozpaczliwie. Zosia patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, a ja czułam, jak panika ściska mi gardło.
— Edin! Edin! — krzyczałam, biegając wokół domu. Sąsiadka wyszła na podwórko i zapytała, co się stało. — Nie mogę znaleźć Edina! — wykrztusiłam. Zaczęliśmy szukać razem. Każdy krzak, każda szopa, nawet stary kurnik — wszystko sprawdziliśmy. Ktoś zadzwonił po policję.
Wtedy przypomniałam sobie o stawie za sadem. Ten staw zawsze był dla mnie powodem niepokoju, ale nigdy nie sądziłam, że stanie się miejscem najgorszego koszmaru. Pobiegłam tam z sercem bijącym jak oszalałe. I wtedy go zobaczyłam.
Nie pamiętam dokładnie, co działo się potem. Krzyki, płacz, syreny karetek. Mąż przyjechał z pracy i upadł na kolana obok mnie. Lekarze próbowali go ratować, ale wiedziałam już wtedy — Edin odszedł.
Od tamtej pory czas płynie inaczej. Każdy dzień jest jak walka o oddech. W domu panuje cisza tak gęsta, że aż boli. Zosia przestała mówić o bracie; rysuje tylko czarne chmurki i smutne buzie. Mój mąż zamknął się w sobie — całe dnie spędza w warsztacie albo przed telewizorem. Ja… ja próbuję żyć dalej, ale nie wiem jak.
Najgorsza jest noc. Leżę w łóżku i słyszę w głowie jego głos: „Mamo, zobacz!”. Wtedy zaczynam płakać tak cicho, żeby nikt nie słyszał. Bo przecież matka powinna być silna.
Rodzina przyjeżdżała przez pierwsze tygodnie. Przynosili jedzenie, mówili: „Trzymajcie się”, „Czas leczy rany”. Ale potem przestali dzwonić. Moja matka patrzy na mnie z wyrzutem — choć nie mówi tego głośno, wiem, że mnie obwinia. Teściowa powtarza: „Trzeba było bardziej uważać”. Nawet sąsiadka unika mojego wzroku.
W sklepie ludzie szepczą za moimi plecami. Jedni mówią: „Biedna kobieta”, inni: „Jak można było nie dopilnować dziecka?”. Każde spojrzenie boli jak ukłucie igły.
Czasem myślę o tym dniu bez końca. Co by było, gdybym nie odebrała telefonu? Gdybym nie weszła do kuchni? Gdybym bardziej uważała? Ta spirala winy nie pozwala mi oddychać.
Mój mąż nie chce rozmawiać o Edinie. Kiedy próbuję zacząć temat, mówi tylko: „Po co rozdrapywać rany?”. Ale ja muszę mówić. Muszę pamiętać jego śmiech, jego małe rączki obejmujące moją szyję.
Zosia zaczęła moczyć się w nocy. Psycholog mówi, że to normalne po takiej tragedii. Ale ja czuję się bezradna wobec jej smutku. Próbuję ją przytulać, opowiadać bajki — ale ona patrzy na mnie tymi wielkimi oczami i pyta: „Mamo, kiedy Edin wróci?”.
Nie wiem, jak odpowiedzieć.
Przyjaciele przestali nas odwiedzać. Nie wiedzą, co powiedzieć. Boją się naszej rozpaczy jak zarazy. Czasem mam wrażenie, że wszyscy chcą zapomnieć o Edinie — jakby jego istnienie było plamą na naszej rodzinie.
A ja nie chcę zapomnieć.
Zaczęłam pisać listy do Edina. Każdego wieczoru siadam przy stole i piszę do niego o tym, co się wydarzyło w ciągu dnia: „Dzisiaj Zosia narysowała dla ciebie obrazek”, „Tata naprawił twój rowerek”. To jedyny sposób, żeby poczuć jego obecność.
Czasem chodzę nad staw i siadam na brzegu. Patrzę na wodę i pytam Boga: dlaczego? Dlaczego właśnie mój synek? Dlaczego ja?
Ostatnio próbowałam porozmawiać z mężem o terapii rodzinnej. Pokręcił głową: „To nic nie zmieni”. Ale ja wiem, że jeśli czegoś nie zrobimy, ta cisza nas zabije.
Najtrudniejsze są święta i urodziny Edina. Stawiam wtedy na stole jego ulubioną zabawkę — małego misia w czerwonym sweterku — i zapalam świeczkę. Zosia czasem siada obok mnie i razem płaczemy.
Ludzie mówią: „Czas leczy rany”. Ale to nieprawda. Czas tylko uczy żyć z bólem.
Czasem zastanawiam się: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy kiedykolwiek wybaczę sobie tę chwilę nieuwagi?
Czy inni naprawdę mogą zrozumieć ból matki po stracie dziecka? Czy kiedykolwiek przestaniemy być dla nich tylko tą rodziną po tragedii?
Może kiedyś nauczę się żyć z tą pustką… Ale czy to w ogóle możliwe?