Zosia i tajemnica żebraka spod Wawelu – historia o zaufaniu, rozczarowaniu i sile serca

— Znowu przyszłaś, dziewczynko? — usłyszałam chrapliwy głos spod brudnego koca, kiedy wczesnym rankiem rozstawiałam swój stragan przy ulicy Grodzkiej. Było jeszcze ciemno, a wilgotne powietrze przeszywało mnie na wskroś. W dłoniach ściskałam kawałek chleba i kubek gorącej herbaty. Zawsze zostawiałam mu coś z własnych zapasów, choć sama ledwo wiązałam koniec z końcem. Miałam 24 lata, a życie już zdążyło mnie nauczyć, że nie można liczyć na nikogo poza sobą.

— Dzień dobry, panie Staszku — odpowiedziałam cicho, podając mu jedzenie. — Proszę, to dla pana.

Staszek był kalekim żebrakiem. Siedział zawsze w tym samym miejscu, pod murem starej kamienicy. Miał jedną nogę, brudne ręce i oczy, w których czaił się smutek. Ludzie przechodzili obok niego obojętnie albo rzucali mu pogardliwe spojrzenia. Dzieci śmiały się z niego, a dorośli odwracali wzrok. Ja nie potrafiłam przejść obojętnie.

Mój stragan był lichy — kilka desek zbitych na krzyż, stary parasol chroniący przed deszczem i wiatrakiem. Sprzedawałam pierogi, chleb ze smalcem, czasem zupę w plastikowych kubkach. Wszystko robiłam sama, bo po śmierci mamy zostałam tylko z ojcem, który od lat nie potrafił znaleźć pracy i coraz częściej zaglądał do kieliszka.

Każdego ranka widziałam Staszka skulonego pod kocem. Z czasem zaczęliśmy rozmawiać. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie na Podhalu, o wojnie, o tym, jak stracił nogę. Czasem żartował, czasem milczał godzinami. Był wdzięczny za każdy kawałek chleba.

— Zosiu, ty masz dobre serce — powiedział kiedyś. — Ale pamiętaj, że świat nie zawsze odpłaca dobrem za dobro.

Nie rozumiałam wtedy tych słów. Wydawało mi się, że jeśli będę pomagać innym, to los w końcu się do mnie uśmiechnie.

Pewnego ranka wszystko się zmieniło.

Było jeszcze ciemniej niż zwykle. Padał deszcz, a ulice były puste. Przyszłam jak zawsze z jedzeniem dla Staszka, ale jego nie było na swoim miejscu. Zaniepokojona zaczęłam go szukać — zajrzałam za róg kamienicy i wtedy zobaczyłam coś, co sprawiło, że nogi się pode mną ugięły.

Staszek stał wyprostowany, bez koca i bez kul. Rozmawiał z młodym mężczyzną w eleganckim płaszczu. Wyglądał zupełnie inaczej — czysty, pewny siebie, z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Wszystko gotowe? — zapytał tamten.

— Oczywiście — odpowiedział Staszek głosem zupełnie innym niż ten chrapliwy szept, który znałam. — Dziś wieczorem zaczynamy.

Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Cofnęłam się kilka kroków i potknęłam o kałużę. Usłyszeli mnie.

— Zosia! — Staszek podszedł do mnie szybko i złapał za ramię. — To nie tak jak myślisz…

— Kim pan jest? — wyszeptałam drżącym głosem.

Tamten mężczyzna spojrzał na mnie z politowaniem.

— Dziewczyno, lepiej zajmij się swoim życiem — powiedział cicho. — Nie mieszaj się w sprawy, których nie rozumiesz.

Uciekłam stamtąd jak najprędzej. Cały dzień nie mogłam się pozbierać. Czułam się zdradzona i oszukana. Przez tyle miesięcy dzieliłam się z nim ostatnim kawałkiem chleba, a on… kim on właściwie był?

Wieczorem wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Ojciec siedział przy stole z butelką wódki.

— Co się stało? — zapytał niechętnie.

— Nic… — odpowiedziałam cicho i zamknęłam się w swoim pokoju.

Nie spałam całą noc. W głowie kłębiły mi się pytania: Czy Staszek był oszustem? Czy wykorzystywał moją dobroć? A może to ja byłam naiwna?

Następnego dnia poszłam na policję. Opowiedziałam wszystko, co widziałam i usłyszałam. Policjant spojrzał na mnie z niedowierzaniem.

— Pani Zosiu, to nie pierwszy raz słyszymy o takich przypadkach — powiedział poważnie. — W Krakowie działa grupa wyłudzająca pieniądze od ludzi dobrej woli. Udają kalekich żebraków, wzbudzają litość… A potem znikają bez śladu.

Wyszłam z komisariatu z ciężkim sercem. Przez kolejne dni nie widziałam Staszka ani jego wspólnika. Ludzie mówili różne rzeczy: że wyjechali do Warszawy, że ktoś ich widział na dworcu autobusowym… Ja czułam tylko pustkę i rozczarowanie.

Przestałam rozdawać jedzenie za darmo. Stałam się bardziej nieufna wobec ludzi. Ale każdego ranka patrzyłam na puste miejsce pod kamienicą i zastanawiałam się: czy naprawdę można aż tak grać na ludzkich uczuciach?

Minęły tygodnie. Pewnego dnia podszedł do mnie starszy pan z siwą brodą.

— Pani Zosiu… słyszałem o tym wszystkim… Proszę nie tracić wiary w ludzi — powiedział cicho i zostawił mi na straganie mały bukiet polnych kwiatów.

Popatrzyłam na niego ze łzami w oczach.

— Jak mam wierzyć? — zapytałam szeptem.

Uśmiechnął się smutno.

— Dobro wraca wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewamy.

Dziś już wiem, że świat nie jest czarno-biały. Pomagając innym ryzykujemy rozczarowanie, ale czy to znaczy, że mamy przestać być dobrzy? Czy lepiej zamknąć serce na zawsze? Może ktoś z was zna odpowiedź…