Trzykrotnie matką w jednym roku: Moja walka o miłość i akceptację
– Znowu? – głos mojej mamy przeszył ciszę kuchni niczym nóż. Stałam przy zlewie, ściskając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. – Trzecie dziecko w ciągu jednego roku, Marto? Co ludzie powiedzą?
Zacisnęłam powieki, próbując powstrzymać łzy. W głowie dudniły mi słowa: „Co ludzie powiedzą?” – jakby to było najważniejsze. Ale dla niej było. Dla mnie… dla mnie najważniejsze były te trzy małe istoty, które pojawiły się w moim życiu szybciej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać.
Nie planowałam tego. Kiedy urodził się Staś, mój pierwszy synek, byłam przerażona, ale szczęśliwa. Miałam wtedy dwadzieścia sześć lat, stabilną pracę w urzędzie gminy i męża, który – jak wtedy myślałam – był gotowy na wszystko. Ale życie szybko pokazało mi, jak bardzo się myliłam.
Staś miał zaledwie trzy miesiące, kiedy dowiedziałam się, że znów jestem w ciąży. Michał, mój mąż, patrzył na mnie wtedy z niedowierzaniem.
– Przecież dopiero co wróciłaś ze szpitala! – wykrzyknął. – Jak to możliwe?
Nie wiedziałam. Lekarze mówili o „szczególnej płodności po porodzie”, ale dla nas to brzmiało jak wyrok. Michał zaczął coraz częściej znikać z domu. Tłumaczył się nadgodzinami, ale czułam, że coś jest nie tak.
Kiedy urodziła się Zosia, byłam już praktycznie sama. Michał pojawiał się tylko na chwilę, rzucał kilka słów i znikał. Moja mama pomagała mi przy dzieciach, ale jej pomoc była podszyta wyrzutem.
– Gdybyś była rozsądniejsza… – powtarzała niemal codziennie.
A potem przyszedł trzeci cios. Sześć tygodni po porodzie Zosi poczułam znajome mdłości. Test ciążowy potwierdził to, czego najbardziej się bałam. Trzecie dziecko w ciągu jednego roku. To nie były trojaczki – każde z nich miało innego terminu porodu, inne potrzeby, inne spojrzenie na świat.
Pamiętam dzień, kiedy powiedziałam o tym Michałowi. Było późno, dzieci już spały. Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole i przez długą chwilę milczał.
– Nie dam rady – powiedział w końcu cicho. – To nie jest życie dla mnie.
Zostawił mnie następnego dnia. Bez słowa wyjaśnienia spakował walizkę i wyszedł. Zostałam sama z trójką niemowląt i matką, która patrzyła na mnie jak na największą życiową porażkę.
Przez pierwsze tygodnie funkcjonowałam jak automat. Karmiłam, przewijałam, usypiałam dzieci i płakałam nocami do poduszki. Czułam się jak więzień własnego życia. Każdy dzień był walką o przetrwanie.
Sąsiadki szeptały za moimi plecami:
– Widzisz ją? Ta z trójką dzieci w jednym roku…
– Pewnie nawet nie wie, kto jest ojcem!
Te słowa bolały bardziej niż samotność. W sklepie ekspedientka patrzyła na mnie z politowaniem, a koleżanki z pracy przestały dzwonić.
Ale dzieci… Dzieci były moją siłą. Ich małe rączki oplatające moją szyję, ich pierwsze uśmiechy i gaworzenie sprawiały, że chciało mi się żyć. Staś nauczył się chodzić szybciej niż inne dzieci – musiał dogonić siostrę i brata. Zosia była spokojna i cicha, a najmłodszy Franek – wieczny buntownik.
Pewnego dnia mama przyszła do mnie z płaczem.
– Przepraszam cię, Marto – wyszeptała. – Nie powinnam była cię oceniać. Jesteś silniejsza niż myślałam.
To był pierwszy raz od miesięcy, kiedy poczułam coś na kształt nadziei. Zaczęłyśmy razem układać nasze życie na nowo. Mama przejęła część obowiązków przy dzieciach, żebym mogła wrócić do pracy choć na pół etatu.
Michał pojawił się po pół roku z nową partnerką u boku i żądaniem rozwodu. Nie walczyłam – nie miałam już siły ani ochoty walczyć o kogoś, kto mnie zostawił w najtrudniejszym momencie życia.
Najtrudniejsze były wieczory. Kiedy dzieci spały, a ja zostawałam sama ze swoimi myślami. Pytałam siebie: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy to wszystko moja wina? Ale potem patrzyłam na moje dzieci i wiedziałam jedno: one są moim sensem.
Z czasem nauczyłam się prosić o pomoc – sąsiadka zaczęła wpadać na kawę i zabierać Stasia na plac zabaw ze swoim synem. W pracy szefowa pozwoliła mi pracować zdalnie częściej niż innym. Powoli zaczęłam odzyskiwać równowagę.
Dziś moje dzieci mają już po kilka lat. Staś chodzi do przedszkola, Zosia uwielbia rysować, a Franek rozbraja wszystkich swoim uśmiechem. Jestem dumna z tego, kim się stałam – choć droga była trudna i pełna łez.
Czasem jeszcze słyszę szepty za plecami albo widzę spojrzenia pełne oceny. Ale już się nimi nie przejmuję. Wiem, że przeszłam przez piekło i wyszłam z niego silniejsza.
Czy społeczeństwo kiedykolwiek nauczy się nie oceniać tak pochopnie? Czy każda kobieta musi przechodzić przez samotność tylko dlatego, że życie napisało dla niej inny scenariusz? Może warto czasem zapytać: „Jak mogę ci pomóc?”, zamiast szeptać za plecami.