Ostatnia kropla nadziei: Jak mój mąż uratował mi życie nie tylko w szpitalu

– Emilia, musisz wstać. Dzisiaj jest ten dzień – głos Janka był cichy, ale stanowczy. Otworzyłam oczy i przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. Zapach szpitalnej pościeli, dźwięk kroplówki, która powoli sączyła się do moich żył. Ostatnia chemioterapia. Ostatnia kropla nadziei.

Nie miałam siły na rozmowy. Przez ostatnie miesiące moje ciało było polem bitwy – cztery operacje, niezliczone badania, włosy zostawione na poduszce. Ale Janek był przy mnie zawsze. Nawet wtedy, gdy nie chciałam nikogo widzieć.

– Wiesz, że dzisiaj to już koniec? – zapytał, siadając na brzegu łóżka. – Koniec tej części walki.

Spojrzałam na niego. W jego oczach widziałam zmęczenie, ale i coś jeszcze – determinację. Przez chwilę chciałam się rozpłakać, ale łzy już dawno wyschły.

– Boję się – wyszeptałam. – Boję się, że to nie wystarczy.

Janek ujął moją dłoń. – Nie jesteś sama. Nawet jeśli będzie ciężko, będziemy razem.

Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co dla mnie przygotował.

Kiedy pielęgniarka przyszła podłączyć ostatnią kroplówkę, Janek wyszedł na korytarz. Słyszałam jego głos przez uchylone drzwi:

– Wszystko gotowe? Tak, proszę wejść za pięć minut.

Zdziwiłam się. Co on znowu wymyślił? Przez całą chorobę starał się mnie rozśmieszać, przynosił ulubione książki, czasem nawet śpiewał mi piosenki z czasów studiów. Ale teraz był inny – jakby czekał na coś wielkiego.

Po chwili drzwi otworzyły się szeroko. Do sali weszła grupa ludzi – sąsiedzi z bloku, koleżanki z pracy, nawet pani Zosia z warzywniaka pod domem. Każdy trzymał w ręku mały balonik albo kartkę z napisem: „Emilia, jesteś naszą bohaterką!”.

Zaniemówiłam. Pani Basia z trzeciego piętra podeszła do mnie i uścisnęła mnie mocno.

– My wszyscy tu jesteśmy dla ciebie – powiedziała cicho.

Janek stał z boku i patrzył na mnie z dumą. Wtedy zobaczyłam plakat rozwieszony nad łóżkiem: „Ostatnia kropla nadziei – razem dla Emilii”.

Okazało się, że Janek zorganizował zbiórkę pieniędzy na moją rehabilitację po leczeniu. Opisał moją historię na Facebooku i poprosił ludzi o wsparcie. Nie spodziewał się takiego odzewu – przyszli nawet ludzie, których nie znałam.

– Chciałem ci pokazać, ile osób cię kocha i ile osób wierzy w twoją siłę – powiedział Janek, kiedy wszyscy zaczęli śpiewać „Sto lat”.

Poczułam się jak na własnych urodzinach po latach samotności. Przez chwilę zapomniałam o bólu i strachu.

Po wyjściu ze szpitala czekała na mnie kolejna niespodzianka – cała klatka schodowa była udekorowana balonami i zdjęciami z różnych etapów mojego leczenia. Na drzwiach wisiała kartka: „Witaj w domu, Emiluś!”.

Przez następne tygodnie ludzie przynosili nam obiady, pomagali w sprzątaniu, a dzieci sąsiadów rysowały dla mnie laurki. Zrozumiałam wtedy, że choroba nie jest tylko moją sprawą – dotyka wszystkich wokół.

Ale nie wszyscy byli zachwyceni tą otwartością Janka. Moja mama uważała, że „nie wypada prać brudów publicznie” i była zła, że cała okolica wie o mojej chorobie.

– Po co to wszystko? – pytała ze łzami w oczach. – Ludzie będą gadać!

– Mamo, ja już nie mam siły się ukrywać – odpowiedziałam jej pewnego wieczoru. – Potrzebuję wsparcia, a nie litości.

Z czasem mama zaczęła rozumieć. Kiedy zobaczyła, jak bardzo ta akcja pomogła mi psychicznie i fizycznie, sama zaczęła dziękować sąsiadom za pomoc.

Najtrudniejsze były noce. Leżałam wtedy obok Janka i słuchałam jego spokojnego oddechu. Myślałam o tym, ile razy chciałam się poddać. Ile razy miałam żal do losu, do Boga, do siebie samej.

Ale teraz wiedziałam jedno: nie jestem sama.

Czasem pytam siebie: czy gdyby nie Janek i ta cała akcja, miałabym siłę walczyć dalej? Czy odważyłabym się prosić o pomoc? A może to właśnie miłość daje nam największą moc?

Co wy myślicie – czy warto otwierać się przed innymi w trudnych chwilach? Czy lepiej cierpieć w ciszy?