Nieplanowane macierzyństwo: Czy można kochać, kiedy brakuje sił?
— Znowu płacze! — głos Pawła przeszył ciszę nocy jak nóż. Zerwałam się z łóżka, zanim zdążył dodać coś jeszcze. Moje ciało było ciężkie, powieki lepiły się do siebie, a w głowie dudniło od niewyspania. Szymek miał dopiero cztery miesiące, a ja czułam się, jakbym od lat nie spała dłużej niż dwie godziny pod rząd.
W pokoju dziecięcym światło lampki rzucało cienie na ścianę. Szymek wił się w łóżeczku, czerwony od płaczu. Wzięłam go na ręce, próbując kołysać i szeptać uspokajające słowa, choć sama miałam ochotę krzyczeć. Wtedy usłyszałam kroki Pawła za plecami.
— Ile jeszcze to potrwa? — zapytał z wyrzutem. — Przecież mieliśmy już nie mieć więcej dzieci.
Zacisnęłam zęby. To nie była moja wina. Przecież rozmawialiśmy o zabezpieczeniu, o tym, że dwójka dzieci to nasz limit. Ale życie miało inne plany. Test ciążowy, który zrobiłam w łazience w listopadzie, był jak wyrok. Pamiętam, jak siedziałam na zimnych kafelkach i patrzyłam na dwie kreski, czując jednocześnie strach i wstyd.
— Nie wiem — odpowiedziałam cicho. — Może jeszcze kilka miesięcy.
Paweł westchnął ciężko i wrócił do sypialni. Zostałam sama z Szymkiem i własnymi myślami. Czułam się jak w pułapce. Każdego dnia powtarzałam sobie, że to tylko etap, że dzieci rosną szybko, że kiedyś będzie lepiej. Ale czy naprawdę będzie?
Rano starsza córka, Zosia, przyszła do kuchni z podkrążonymi oczami.
— Mamo, mogę dziś nie iść do szkoły? Jestem zmęczona…
Poczułam ukłucie winy. Odkąd pojawił się Szymek, Zosia musiała szybciej dorosnąć. Pomagała mi przy obiedzie, sprzątała po sobie i czasem nawet usypiała młodszego brata. Miała dopiero dziewięć lat.
— Kochanie, musisz iść. Obiecuję, że po szkole pójdziemy na lody — powiedziałam z wymuszonym uśmiechem.
Zosia spojrzała na mnie smutno i wyszła z kuchni bez słowa. Wtedy Szymek znów zapłakał.
W pracy byłam cieniem samej siebie. Koleżanki pytały:
— Jak tam maluch? — a ja odpowiadałam automatycznie:
— Rośnie…
Nie mówiłam im o tym, że czasem zamykam się w łazience i płaczę w ciszy, żeby nikt nie słyszał. Że boję się spojrzeć Pawłowi w oczy, bo widzę w nich rozczarowanie i żal. Że mam wrażenie, iż nasze małżeństwo pęka na kawałki.
Wieczorem Paweł wrócił późno z pracy. Siedziałam przy stole z kubkiem zimnej herbaty i patrzyłam w okno.
— Musimy pogadać — powiedział bez przywitania.
— O czym?
— O nas. O tym wszystkim. Ja już nie daję rady…
Zacisnęłam dłonie na kubku tak mocno, że aż zbielały mi knykcie.
— Myślisz, że ja daję?
— Nie wiem… Ty zawsze wszystko znosisz lepiej ode mnie.
Parsknęłam śmiechem przez łzy.
— Naprawdę tak myślisz? Każdego dnia mam ochotę uciec. Czasem wyobrażam sobie, że wychodzę z domu i już nie wracam.
Paweł spuścił wzrok.
— Przepraszam… Ja też czasem tak myślę.
Siedzieliśmy w milczeniu przez długą chwilę. W końcu Paweł powiedział:
— Może powinniśmy poszukać pomocy? Psychologa? Albo chociaż pogadać z kimś…
Pokiwałam głową. Wiedziałam, że sam sobie nie poradzę. Ale wstydziłam się przyznać przed rodziną czy znajomymi, że nie ogarniam własnego życia.
Następnego dnia zadzwoniła moja mama.
— Jak tam u was?
Chciałam powiedzieć prawdę: że jestem wykończona, że boję się o swoje małżeństwo, że mam dość wszystkiego. Ale powiedziałam tylko:
— Dajemy radę.
Mama zaczęła opowiadać o sąsiadce, która właśnie została babcią po raz trzeci. Słuchałam jednym uchem i myślałam o tym, jak bardzo różni się jej opowieść od mojej rzeczywistości.
Wieczorem Paweł przyniósł do domu ulotkę poradni rodzinnej.
— Może spróbujemy? — zapytał niepewnie.
Spojrzałam na niego i zobaczyłam w jego oczach ten sam strach co u siebie. Strach przed tym, że już nigdy nie będzie lepiej.
Zosia przyszła do nas z rysunkiem: cała nasza rodzina trzymająca się za ręce pod wielkim słońcem. Uśmiechnęła się nieśmiało.
— To dla was…
Poczułam łzy pod powiekami. Przytuliłam ją mocno i pomyślałam: może jednak warto walczyć?
Ale czy miłość wystarczy, kiedy codzienność przygniata jak głaz? Czy można być dobrą matką i żoną, kiedy samemu ledwo się oddycha? Co wy o tym myślicie?