„Nie chcę być ciężarem”: Moja walka między opieką nad córką a losem schorowanego ojczyma na wsi
— Nie zostawię tego domu, Marto! — głos ojczyma drżał, a jego oczy były pełne łez. Stałam w kuchni, trzymając kubek zimnej już herbaty, i czułam, jak ściska mnie w gardle. Za oknem szarzał listopadowy zmierzch, a wiatr szarpał resztkami eternitu na dachu.
— Tato, przecież tu jest coraz gorzej. Dach przecieka, piec ledwo zipie, a ty sam… — próbowałam mówić spokojnie, ale czułam, jak narasta we mnie bezradność.
— Nie mów mi, co jest gorzej! Tu przeżyłem całe życie. Tu twoja mama… — urwał i odwrócił wzrok. Wiedziałam, że nie powinnam była zaczynać tej rozmowy, ale nie mogłam już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.
Mam 36 lat i jestem samotną matką siedmioletniej Zosi. Od śmierci mamy ojczym, Władysław, został sam w tej zapomnianej przez Boga wiosce pod Siedlcami. Dom rozpada się w oczach, a on coraz częściej zapomina o lekach, nie odbiera telefonu, czasem nie poznaje sąsiadów. Pracuję zdalnie jako księgowa, ledwo wiążę koniec z końcem. Każdy weekend to podróż z Warszawy do niego — cztery godziny w jedną stronę z dzieckiem na tylnym siedzeniu i torbą pełną zakupów.
Ostatnio Zosia zaczęła mieć problemy w szkole. Pani wychowawczyni powiedziała mi na wywiadówce: „Pani córka jest zamknięta w sobie, często płacze”. Zapytałam ją potem: — Córeczko, co się dzieje? — Boję się, że dziadek umrze — wyszeptała. Poczułam wtedy, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody.
Wiedziałam, że muszę coś zrobić. Ale co? Z jednej strony Zosia potrzebuje mnie tu i teraz — jej dzieciństwo przecieka mi przez palce. Z drugiej strony ojczym coraz bardziej zanika w tej pustce na końcu świata.
Kilka dni temu zebrałam się na odwagę i pojechałam do niego z zamiarem poważnej rozmowy. Przywitał mnie jak zwykle — z uśmiechem i herbatą z lipy. Ale kiedy powiedziałam o domu opieki w Siedlcach, jego twarz stężała.
— Chcesz mnie oddać jak starego psa? — zapytał cicho. — Tato, to nie tak… Tam będziesz miał opiekę, lekarza pod ręką…
— A kto mi da twoją matkę? Kto mi da ten widok za oknem? — wskazał na pole za domem, gdzie kiedyś uprawiał ziemniaki. — Ja tu umrę i tak będzie najlepiej.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W końcu wyjął stary album ze zdjęciami i zaczął przeglądać fotografie mamy. Patrzyłam na niego i czułam się jak zdrajczyni.
Wieczorem zadzwoniła do mnie ciotka Basia z pretensjami:
— Marta, co ty wyprawiasz? Chcesz go oddać do domu starców? Przecież on tam umrze szybciej! — Basia mieszka 200 km dalej i widuje ojczyma raz na rok, ale zawsze wie lepiej.
— Basia, ja nie daję już rady… Zosia mnie potrzebuje…
— Każdy ma swoje życie! Ty też kiedyś będziesz stara! — rzuciła słuchawką.
Przez kolejne dni chodziłam jak struta. W pracy popełniałam błędy, Zosia była coraz bardziej nerwowa. W końcu zadzwoniła do mnie sąsiadka ojczyma:
— Pani Marto, pan Władek dziś nie wyszedł po chleb. Światło się nie paliło całą noc…
Serce mi stanęło. Wzięłam urlop na żądanie i pojechałam z Zosią do niego. Leżał w łóżku, blady jak ściana.
— Nic mi nie jest… — próbował żartować. Ale widziałam strach w jego oczach.
Zadzwoniłam po lekarza. Diagnoza: odwodnienie i infekcja dróg moczowych. Lekarz spojrzał na mnie znacząco:
— On nie może już mieszkać sam. To niebezpieczne.
Wieczorem siedziałam przy jego łóżku i płakałam cicho. Zosia tuliła się do mnie.
— Mamusiu, czy dziadek teraz pojedzie do szpitala?
— Tak, kochanie…
Przez kolejne dni walczyłam z papierami, szpitalem i własnym sumieniem. Ojczym milczał albo mówił tylko o mamie. Kiedy odwiedziłam go w szpitalu, spojrzał na mnie błagalnie:
— Marta… ja nie chcę tam umierać sam…
Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, słysząc w głowie głos mamy: „Opiekuj się nim”. Ale jak mam być dobrą córką i dobrą matką jednocześnie?
W końcu znalazłam kompromis: dom opieki blisko nas w Warszawie. Zosia mogłaby go odwiedzać po szkole. Ale czy on przeżyje wyrwanie z tej ziemi?
Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcie mamy z ojczymem sprzed lat. Zosia rysuje laurkę dla dziadka.
Czy można być dobrą córką i dobrą matką jednocześnie? Czy każda decyzja musi boleć aż tak bardzo? Czasem myślę: a może to ja jestem egoistką? Co byście zrobili na moim miejscu?