„To ty masz czwórkę dzieci, nie ja!” – Jak jedno zdanie męża roztrzaskało moje życie na kawałki

– To ty masz czwórkę dzieci, nie ja! – wykrzyczał Marek, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam z rękami zanurzonymi w pianie, patrząc na jego plecy, które znikały za framugą. Woda kapała mi z palców na podłogę, a w głowie dudniło mi tylko to jedno zdanie. Jak to możliwe, że po tylu latach wspólnego życia, po tylu nieprzespanych nocach i wspólnych świętach, on potrafił sprowadzić mnie do roli samotnej matki?

Marek zawsze był typem człowieka, który lubił mieć wszystko pod kontrolą. Kiedy poznaliśmy się na studiach w Krakowie, zachwycił mnie swoją pewnością siebie i poczuciem humoru. Wydawało mi się wtedy, że razem możemy przenosić góry. Po ślubie szybko pojawiły się dzieci – najpierw Ania, potem bliźniaki: Bartek i Kuba. Było ciężko, ale trzymaliśmy się razem. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Czwarta ciąża była niespodzianką. Marek nie krył rozczarowania. – Przecież już mamy trójkę! – powtarzał. Ale kiedy urodziła się Zosia, patrzył na nią z takim czułością, że uwierzyłam, iż wszystko się ułoży.

Z czasem jednak coś zaczęło się psuć. Marek coraz częściej wracał późno z pracy, a ja czułam się coraz bardziej samotna. Dzieci rosły, a ja tkwiłam w codzienności: pranie, gotowanie, odrabianie lekcji. Czasem miałam wrażenie, że jestem niewidzialna. Kiedy próbowałam z nim rozmawiać, zbywał mnie krótkim „nie teraz”.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Marka z jego matką przez telefon:
– Mamo, ja naprawdę nie wiem, co ona sobie wyobraża. Ja mam jedno dziecko – Zosię. Reszta to jej sprawa.
Zamarłam. Czy on naprawdę tak myśli? Czy przez te wszystkie lata udawał?

Następnego dnia postanowiłam z nim porozmawiać.
– Marek, co miałeś na myśli mówiąc, że masz tylko jedno dziecko?
Spojrzał na mnie zimno:
– Przecież dobrze wiesz. To nie ja chciałem tę całą gromadkę. Ty zawsze marzyłaś o dużej rodzinie.
– Ale przecież to nasze dzieci! – głos mi się załamał.
– Twoje dzieci – poprawił mnie. – Ja tylko Zosię traktuję jak swoją.

Wtedy poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce. Przez tyle lat żyłam w przekonaniu, że jesteśmy rodziną. Że nawet jeśli jest ciężko, to trzymamy się razem. A on? On przez cały czas był gdzieś obok.

Zaczęłam analizować nasze życie kawałek po kawałku. Przypomniałam sobie wszystkie te momenty, kiedy Marek był nieobecny: pierwsze kroki Bartka i Kuby, występ Ani w przedszkolu, choroba Zosi. Zawsze miał wymówkę: praca, zmęczenie, delegacja.

Najgorsze przyszło kilka dni później. Ania podsłuchała naszą kłótnię i zapytała:
– Mamo, czy tata nas nie kocha?
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Jak powiedzieć dziecku, że jej ojciec odwrócił się od niej i jej braci?

Zaczęłam szukać wsparcia u mojej mamy. – Kasiu – powiedziała cicho – może Marek po prostu nie dorósł do bycia ojcem? Może musisz pomyśleć o sobie i dzieciach?
Ale jak odejść? Jak zostawić wszystko za sobą?

Marek coraz częściej znikał z domu. Zaczęły dochodzić mnie plotki od sąsiadów:
– Widziałam twojego męża z jakąś kobietą w kawiarni na rynku – szepnęła mi sąsiadka spod trójki.
Nie chciałam wierzyć. Ale kiedy znalazłam w jego płaszczu paragon z hotelu pod Krakowem i damską apaszkę w samochodzie, już nie mogłam dłużej udawać.

Zebrałam dzieci i pojechałam do rodziców na wieś. Tam pierwszy raz od dawna poczułam spokój. Dzieci biegały po ogrodzie, a ja mogłam w końcu pomyśleć o sobie.

Marek zadzwonił dopiero po tygodniu:
– Kasiu, wracaj do domu. Przesadzasz.
– Nie wrócę – odpowiedziałam spokojnie. – Musimy porozmawiać o rozwodzie.
Usłyszałam tylko głuche milczenie.

Rozwód był bolesny i długi. Marek walczył o Zosię jak lew, zupełnie ignorując pozostałe dzieci. Sąd przyznał mi opiekę nad całą czwórką.

Po wszystkim zostałam sama z dziećmi i tysiącem pytań bez odpowiedzi. Czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy powinnam była wcześniej zauważyć sygnały? Dlaczego pozwoliłam sobie wmówić, że jestem winna temu wszystkiemu?

Dziś mija rok od rozwodu. Dzieci powoli odzyskują radość życia. Ja też uczę się być dla siebie dobra. Czasem jeszcze budzę się w nocy z poczuciem winy i żalu.

Ale wiem jedno: nie pozwolę już nikomu wmówić sobie, że jestem sama ze swoimi problemami.

Czy naprawdę można być rodzicem tylko jednego dziecka? Czy miłość do dzieci można wybierać jak towar na półce? A może to ja za długo wierzyłam w rodzinne bajki?