Zaczęłam żyć po swojemu dopiero po sześćdziesiątce. Czy naprawdę musiałam czekać aż tak długo?

– Mamo, czy ty naprawdę musisz się tak ubierać? – głos mojej córki, Magdy, przeszył ciszę w kuchni. Stałam przy oknie, patrząc na szarą ulicę, a w rękach ściskałam nową, kolorową chustę. Kupiłam ją wczoraj na targu, zupełnie spontanicznie. Była czerwona, z wielkimi, kwiecistymi wzorami – zupełnie nie w moim dawnym stylu. Ale przecież to już nie jest mój dawny styl.

– A dlaczego nie? – odpowiedziałam spokojnie, choć serce waliło mi jak młotem. – Podoba mi się.

Magda spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Przecież zawsze mówiłaś, że nie lubisz takich rzeczy. Co się z tobą dzieje?

Co się ze mną dzieje? Sama nie do końca wiedziałam. Przez całe życie byłam taka, jak trzeba: grzeczna, przewidywalna, cicha. Wychowałam się w małym miasteczku pod Radomiem. Ojciec był nauczycielem matematyki, matka pielęgniarką. W domu panował porządek i zasady – nie było miejsca na spontaniczność czy bunt. Nawet jako nastolatka nie próbowałam się sprzeciwiać. Zawsze miałam dobre oceny, nie wychodziłam na imprezy, nie malowałam paznokci na czerwono.

Wyszłam za mąż za Andrzeja w wieku 23 lat. On był spokojny, poukładany, miał dobrą pracę w urzędzie miasta. Rodzice byli zadowoleni – „dobry chłopak, Teresa, będziesz miała spokojne życie”. I rzeczywiście – przez ponad czterdzieści lat nasze życie było przewidywalne do bólu. Dwoje dzieci: Magda i Tomek. Praca w sekretariacie technikum, codziennie te same obowiązki, te same rozmowy przy obiedzie.

Nigdy nie narzekałam głośno. Nawet wtedy, gdy Andrzej coraz częściej zamykał się w swoim świecie, a dzieci wyjechały na studia do Warszawy i wracały tylko na święta. Byłam tą, która zawsze wszystko ogarniała: zakupy, rachunki, obiady na dwa dni do przodu. Nawet kiedy Andrzej odszedł – po prostu któregoś dnia spakował walizkę i powiedział: „Teresa, ja już nie mogę tak żyć” – nie płakałam przy nikim. Tylko nocami tuliłam poduszkę i pytałam siebie: „Co zrobiłam źle?”

Minęły trzy lata od tamtego dnia. Dzieci mają swoje życie. Tomek mieszka w Gdańsku z żoną i dwójką dzieci – dzwoni raz na dwa tygodnie. Magda wpada czasem na obiad, ale zawsze się spieszy. Zostałam sama w dużym mieszkaniu pełnym wspomnień i ciszy.

Pewnego ranka obudziłam się i poczułam… pustkę. Taką prawdziwą, przeszywającą do szpiku kości. Zrozumiałam wtedy, że jeśli czegoś nie zmienię, to umrę zanim naprawdę zacznę żyć.

Zaczęło się niewinnie – od tej chusty właśnie. Potem kupiłam sobie farby i płótno. Zawsze chciałam malować, ale matka powtarzała: „To nie dla ciebie, Teresa. Ty masz być praktyczna”. Teraz nikt mi już tego nie zabraniał.

Pierwszy obraz był nieudany – rozmazane kolory i krzywe linie. Ale kiedy patrzyłam na niego wieczorem przy lampce wina (tak, zaczęłam pić wino do kolacji!), czułam dumę. To było moje.

Zaczęłam wychodzić na spacery do parku, rozmawiać z ludźmi na ławkach. Poznałam panią Halinę – wdowę po kolejarzu – która zaprosiła mnie na spotkanie klubu seniora. Poszłam z ciekawości i… zostałam.

W klubie poznałam Zbyszka. Miał siwe włosy i śmiał się głośno z własnych żartów. Zaprosił mnie na kawę do kawiarni przy rynku.

– Teresa, a ty zawsze byłaś taka poważna? – zapytał podczas naszego pierwszego spotkania.

Zawahałam się.

– Nie wiem… Chyba tak mnie wychowano.

– A może czas spróbować inaczej?

Te słowa chodziły za mną tygodniami.

Zaczęłam robić rzeczy „nieodpowiednie” dla kobiety w moim wieku: zapisałam się na kurs tańca (Magda złapała się za głowę), pojechałam sama nad morze (Tomek pytał przez telefon: „Mamo, czy wszystko z tobą w porządku?”). Nawet sąsiadka z naprzeciwka zaczęła patrzeć na mnie podejrzliwie.

Ale ja czułam się coraz lepiej. Po raz pierwszy od lat miałam ochotę rano wstać z łóżka.

Oczywiście nie obyło się bez konfliktów rodzinnych.

– Mamo, co ludzie powiedzą? – Magda była wyraźnie zaniepokojona moimi nowymi znajomościami i zainteresowaniami.

– A co mnie to obchodzi? – odpowiedziałam szczerze zdziwiona własną odwagą.

– Zawsze byłaś taka rozsądna…

– Może właśnie dlatego byłam nieszczęśliwa?

Magda milczała długo po tej rozmowie.

Tomek próbował mnie przekonać do przeprowadzki do Gdańska: „Będziesz bliżej wnuków” – mówił przez telefon. Ale ja już wiedziałam: to moje życie i chcę je przeżyć po swojemu.

Czasem wieczorami siadam przy oknie z kubkiem herbaty i patrzę na światła miasta. Myślę o tym wszystkim, co przegapiłam przez lata podporządkowania się innym: marzeniach o podróżach, o malowaniu, o tańcu…

Czy naprawdę musiałam czekać aż 67 lat, żeby zacząć żyć po swojemu? A może nigdy nie jest za późno? Co wy o tym myślicie?