Po śmierci męża jego dzieci wyrzuciły mnie z domu. Jak odnalazłam w sobie siłę, by zacząć od nowa?
— To nie jest już twój dom, Anno. Tata nie żyje, a testament jest jasny — powiedziała zimnym głosem Marta, najstarsza córka mojego zmarłego męża. Stałam w korytarzu, trzymając w rękach kubek z niedopitą herbatą. Moje serce waliło jak oszalałe, a w głowie dudniło tylko jedno pytanie: „Jak to możliwe?”
Jeszcze tydzień temu siedzieliśmy razem przy stole — ja, mój mąż Andrzej i jego dzieci: Marta i Tomek. Rozmawialiśmy o wakacjach, o tym, jak bardzo Andrzej chciałby pojechać nad morze. Teraz on leżał na cmentarzu, a ja stałam naprzeciwko ludzi, których przez lata próbowałam traktować jak własne dzieci. W ich oczach nie było już ani cienia czułości.
— Ale przecież… Andrzej chciał, żebym tu została. Przecież to był nasz dom… — próbowałam jeszcze coś powiedzieć, ale Marta przerwała mi gestem dłoni.
— Testament jest testamentem. Tata zapisał dom nam. Możesz zabrać swoje rzeczy i… proszę, nie utrudniaj nam tego — dodała chłodno.
Nie pamiętam, jak spakowałam walizkę. Pamiętam tylko, że płakałam tak cicho, żeby nie dać im satysfakcji. Wyszłam z domu, który przez dziesięć lat był moim schronieniem, z poczuciem upokorzenia i zdrady. Na klatce schodowej spotkałam sąsiadkę, panią Zofię.
— Aniu… co się stało? — zapytała z troską.
Nie potrafiłam odpowiedzieć. Łzy same płynęły mi po policzkach. Pani Zofia przytuliła mnie mocno.
— Chodź do mnie na herbatę. Nie możesz być teraz sama.
Siedziałyśmy w jej kuchni do późnej nocy. Opowiedziałam jej wszystko: o tym, jak Andrzej chorował przez ostatnie miesiące, jak opiekowałam się nim dniami i nocami, jak jego dzieci coraz rzadziej go odwiedzały. O tym, jak po jego śmierci przyszli do domu tylko po to, by zabrać dokumenty i… wyrzucić mnie z życia.
— To okrutne — powiedziała pani Zofia. — Ale musisz być silna. Masz gdzie się zatrzymać?
Nie miałam. Moja rodzina mieszkała daleko, a z rodzeństwem od lat nie utrzymywałam kontaktu. Przez kolejne dni spałam na kanapie u pani Zofii. Każdego ranka budziłam się z nadzieją, że to tylko zły sen. Ale rzeczywistość była nieubłagana: nie miałam już domu ani rodziny.
W urzędzie usłyszałam tylko:
— Niestety, jeśli nie była pani współwłaścicielką nieruchomości ani nie została wymieniona w testamencie, nie przysługuje pani prawo do lokalu.
Czułam się jak cień człowieka. Wstydziłam się zadzwonić do kogokolwiek po pomoc. Przez lata byłam tą „drugą żoną”, macochą, która zawsze starała się być miła i wyrozumiała. Teraz zostałam sama z walizką wspomnień i żalem.
Pani Zofia próbowała mnie pocieszać:
— Aniu, jesteś jeszcze młoda. Masz dopiero czterdzieści lat! Musisz zacząć od nowa.
Ale jak zacząć od nowa, kiedy wszystko ci zabrano?
Znalazłam pracę w pobliskiej piekarni. Pachniało tam świeżym chlebem i drożdżówkami z makiem — zapachy dzieciństwa, które przypominały mi dom rodzinny na Mazurach. Szefowa, pani Grażyna, była serdeczna:
— Jeśli będziesz potrzebować dodatkowych godzin albo chcesz pogadać — mów śmiało.
Praca dawała mi zajęcie i chwilowe ukojenie. Wieczorami wracałam do wynajętego pokoju na obrzeżach miasta i patrzyłam w sufit. Czułam się niewidzialna.
Pewnego dnia do piekarni przyszła starsza kobieta z wnuczką.
— Dzień dobry! Poproszę dwa bochenki chleba i bułki dla małej Zosi — powiedziała z uśmiechem.
Zosia spojrzała na mnie wielkimi oczami:
— Pani jest smutna?
Zaskoczyło mnie to pytanie.
— Trochę… Ale już mniej niż wczoraj — odpowiedziałam szczerze.
Dziewczynka uśmiechnęła się szeroko:
— To dobrze! Bo mama mówi, że smutek trzeba wypłakać, a potem można się śmiać.
Te słowa zostały ze mną na długo. Zaczęłam rozmawiać z klientami, poznawać ich historie. Okazało się, że wielu ludzi nosi w sobie ból i stratę — tylko rzadko o tym mówią.
Po kilku miesiącach udało mi się wynająć małe mieszkanie na parterze starej kamienicy. Było skromne: jeden pokój z kuchnią i łazienką, ale moje własne. Kupiłam zasłony w kwiaty i postawiłam na parapecie doniczkę z pelargoniami — takimi samymi jak u mojej mamy.
Zaczęłam powoli odzyskiwać spokój. Zapisałam się na zajęcia jogi w domu kultury. Poznałam tam Magdę — rozwódkę po przejściach, która stała się moją przyjaciółką.
— Wiesz co? — powiedziała pewnego wieczoru przy winie — Życie nas nie oszczędza, ale to my decydujemy, czy pozwolimy mu nas złamać.
Często wracam myślami do tamtego dnia w korytarzu — do słów Marty i Tomka. Próbuję im wybaczyć. Może bali się o swój spadek? Może nigdy mnie nie zaakceptowali? Nie wiem. Wiem tylko jedno: przetrwałam coś, co wydawało mi się końcem świata.
Dziś mam nowe życie. Nie jest idealne ani takie, o jakim marzyłam jako młoda dziewczyna. Ale jest moje — wywalczone łzami i samotnością.
Czasem pytam siebie: czy gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym coś inaczej? Czy warto było kochać Andrzeja mimo wszystko? A może każda strata jest początkiem czegoś nowego?
A Wy… czy potrafilibyście wybaczyć taką zdradę? Czy można jeszcze zaufać ludziom po czymś takim?