Obiecali, że pomogą, ale zniknęli: Gdy pojawiło się dziecko, zostaliśmy sami
— Mamo, czy możesz przyjechać? Staś płacze od trzech godzin, ja już nie mam siły… — mój głos drżał, a łzy ściekały po policzkach. Po drugiej stronie słyszałam tylko ciszę, potem westchnienie i chłodny głos mamy:
— Kochanie, wiesz, że teraz mamy z tatą swoje sprawy. Może spróbuj dać mu herbatkę z kopru? Ja w twoim wieku radziłam sobie sama.
Odłożyłam telefon i spojrzałam na męża. Michał siedział na podłodze obok łóżeczka, z podkrążonymi oczami, próbując bezskutecznie ukołysać Stasia. W naszym mieszkaniu panował chaos — pieluchy na stole, zimna kawa na parapecie, sterta nieuprasowanych ubranek na kanapie. Przez okno wpadało blade światło listopadowego popołudnia. Byliśmy sami. I to nie była samotność wyczekiwana czy wybrana — to była samotność narzucona przez tych, którzy jeszcze kilka miesięcy temu powtarzali: „Oczywiście, że pomożemy!”
Pamiętam tamten wieczór u rodziców. Siedzieliśmy przy stole, mama kroiła sernik, tata dolewał sobie herbaty. Michał nieśmiało powiedział:
— Myślimy o dziecku…
Mama aż klasnęła w dłonie:
— Wreszcie! Już się nie mogłam doczekać wnuka! Będziemy zabierać na spacery, uczyć jeździć na rowerze…
Tata kiwał głową:
— Pomoc macie jak w banku. Przecież po to są dziadkowie.
Wtedy poczułam ulgę. Pracowałam w agencji reklamowej, Michał był programistą. Oboje mieliśmy ambicje i plany — podróże, kursy językowe, awanse. Ale z tą obietnicą w sercu odważyliśmy się na krok, który odkładaliśmy latami.
Ciąża była trudna. Wymioty, bóle pleców, nieprzespane noce. Ale myślałam: „Jeszcze tylko kilka miesięcy i wszystko się ułoży.”
Poród był długi i bolesny. Michał trzymał mnie za rękę, a ja krzyczałam z bólu i strachu. Kiedy w końcu położono mi Stasia na piersi, poczułam coś na kształt szczęścia — i ogromny lęk.
Pierwsze dni w domu były jak sen na jawie. Staś płakał niemal bez przerwy. Karmiłam go co dwie godziny, a potem płakałam razem z nim. Michał wrócił do pracy po tygodniu urlopu ojcowskiego. Zostałam sama.
Dzwoniłam do mamy codziennie. Za każdym razem słyszałam wymówki:
— Musimy z tatą jechać na działkę.
— Mam spotkanie w klubie seniora.
— Tata źle się czuje.
Teściowa była jeszcze bardziej bezpośrednia:
— Kochana, ja już swoje dzieci wychowałam. Teraz czas na was.
Próbowałam prosić o pomoc sąsiadkę, panią Halinę z naprzeciwka. Przyniosła mi rosół i poradziła: „Niech pani śpi, kiedy dziecko śpi.” Tylko że Staś spał po piętnaście minut.
Michał coraz częściej wracał późno z pracy. Mówił, że ma nadgodziny, ale widziałam w jego oczach zmęczenie i bezradność.
Pewnego wieczoru wybuchłam:
— Obiecali! Obiecali nam pomoc! Dlaczego teraz wszyscy mają nas gdzieś?
Michał wzruszył ramionami:
— Może po prostu nie chcą być dziadkami na pełen etat? Może mają dość swojego życia?
— Ale przecież… — zaczęłam płakać. — Przecież nie o to chodziło! Miało być inaczej!
Zaczęliśmy się kłócić o wszystko: o to, kto wstaje do dziecka, kto robi zakupy, kto sprząta. Każda drobnostka była pretekstem do wybuchu.
Któregoś dnia zadzwoniła mama:
— Wpadniemy jutro na chwilę zobaczyć Stasia.
Przygotowałam ciasto, posprzątałam mieszkanie najlepiej jak umiałam. Mama weszła, spojrzała na mnie krytycznie:
— Wyglądasz okropnie. Nie możesz się tak zaniedbywać.
Tata pokiwał głową:
— Dziecko czuje twoje nerwy.
Chciałam krzyczeć: „To przez was! To przez was nie śpię po nocach!” Ale tylko się uśmiechnęłam i podałam ciasto.
Po ich wyjściu Michał powiedział gorzko:
— Może powinniśmy zatrudnić nianię?
Ale nas nie było stać na nianię. Wszystkie pieniądze szły na pieluchy, mleko modyfikowane i rachunki.
Zaczęłam szukać wsparcia w internecie. Czytałam fora dla młodych matek — wszędzie te same historie: „Dziadkowie obiecali pomoc, a potem zniknęli.”
Pewnej nocy Staś miał gorączkę. Bałam się jak nigdy wcześniej. Michał był w pracy na nocnej zmianie. Dzwoniłam do mamy — nie odebrała. Do teściowej — wyłączyła telefon.
Siedziałam przy łóżeczku Stasia i płakałam cicho:
— Dlaczego? Dlaczego muszę być taka sama?
Rano zadzwoniła mama:
— Przepraszam, spałam mocno. Jak Staś?
— Już lepiej — skłamałam.
Po tej nocy coś we mnie pękło. Przestałam prosić o pomoc. Zaczęłam radzić sobie sama — choć każdego dnia czułam się coraz bardziej zmęczona i samotna.
Któregoś dnia spotkałam w sklepie koleżankę ze studiów, Kasię. Miała dwoje dzieci i szeroki uśmiech.
— Jak sobie radzisz? — zapytała szczerze.
Zamiast odpowiedzieć zaczęłam płakać. Kasia przytuliła mnie mocno:
— Wiesz co? Ja też byłam sama. Moja mama mieszka dwa bloki dalej i widuje wnuki raz w miesiącu.
Zrozumiałam wtedy, że nie jestem wyjątkiem. Że pokolenie naszych rodziców chce żyć dla siebie — podróżować, chodzić na jogę, spotykać się ze znajomymi. A my? My zostaliśmy z tym wszystkim sami.
Wieczorem usiadłam z Michałem przy stole.
— Musimy sobie radzić sami — powiedziałam cicho. — Nie możemy liczyć na nikogo poza sobą.
Michał ujął moją dłoń:
— Damy radę. Razem damy radę.
Czasem patrzę na Stasia i zastanawiam się: czy on też kiedyś zostanie sam? Czy ja też mu powiem: „Radź sobie sam”? Czy naprawdę tak musi wyglądać rodzicielstwo w dzisiejszych czasach?
Czy tylko my czujemy się oszukani przez własnych rodziców? Jak wy sobie radzicie? Czy można jeszcze liczyć na rodzinę?