Nasz Syn Wynajął Nasz Dom Bez Naszej Wiedzy: Teraz Walczymy o Przetrwanie w Leśnej Chatce

— Co ty zrobiłeś, Michał? — mój głos drżał, gdy patrzyłam na syna, który stał w progu naszego domu z kluczami w ręku. — Wynająłem dom, mamo. Potrzebowałem pieniędzy — odpowiedział bez cienia skruchy, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie. W tej chwili poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg.

Miałam czterdzieści sześć lat i czułam się, jakbym znowu miała dwadzieścia cztery — zagubiona, przestraszona i bezradna. Wtedy, gdy z Markiem braliśmy ślub, byliśmy młodzi i pełni nadziei. Skończyliśmy pedagogikę na Uniwersytecie Warszawskim, marzyliśmy o spokojnym życiu, własnym domu i dzieciach. Nasze rodziny nie były bogate. Mama pracowała w sklepie spożywczym, tata był kierowcą autobusu. Markowi rodzice prowadzili mały warzywniak na Pradze. Wszystko, co mieliśmy, wypracowaliśmy sami.

Gdy zaszłam w ciążę, nie było mowy o urlopie macierzyńskim. Musiałam wrócić do pracy niemal od razu po porodzie. Michał był karmiony mlekiem modyfikowanym, bo nie miałam czasu ani siły na karmienie piersią. Może to przez stres, a może przez wieczne zmęczenie — coś zaczęło się psuć między mną a Markiem. Coraz częściej się kłóciliśmy: o pieniądze, o obowiązki domowe, o to, kto odbierze Michała z przedszkola.

Przez lata żyliśmy skromnie, ale uczciwie. Odkładaliśmy każdy grosz na dom pod Warszawą. W końcu udało się — kupiliśmy niewielki domek z ogrodem w Ząbkach. To miało być nasze miejsce na ziemi. Michał dorastał wśród drzew i śpiewu ptaków. Myślałam, że dajemy mu wszystko, co najlepsze.

Ale coś poszło nie tak. Michał dorósł i coraz bardziej oddalał się od nas. Zaczął studiować informatykę na Politechnice Warszawskiej. Byliśmy dumni, choć coraz rzadziej rozmawialiśmy szczerze. Z czasem pojawiły się pierwsze kłamstwa: „Nie mam pieniędzy na czesne”, „Muszę pożyczyć na komputer”. Pomagaliśmy mu, jak mogliśmy.

Aż do tego dnia.

— Wynająłem dom na pół roku — powiedział Michał spokojnie, patrząc mi prosto w oczy. — Potrzebuję tych pieniędzy na inwestycję w start-up.

— A gdzie my mamy mieszkać? — zapytał Marek, ściskając dłonie tak mocno, że aż zbielały mu knykcie.

— Możecie przecież pojechać do chatki dziadka pod Mińskiem Mazowieckim — rzucił Michał lekko.

Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Nasz własny syn wyrzuca nas z domu! Przez kolejne dni pakowaliśmy się w milczeniu. Marek nie odzywał się do mnie prawie wcale. Czułam się winna — może to ja wychowałam Michała na egoistę?

Chatka dziadka była stara i zaniedbana. Przez pierwsze noce nie mogłam spać — słyszałam każdy szmer myszy pod podłogą i wiatr hulający po strychu. Woda była tylko ze studni, a piec kaflowy ledwo grzał. Marek próbował naprawić dach, ale deszcz i tak kapał nam na głowy.

Z dnia na dzień nasze życie zamieniło się w walkę o przetrwanie. Ja dojeżdżałam do pracy pociągiem — dwie godziny w jedną stronę. Marek stracił pracę w szkole przez zbyt długą nieobecność i teraz szukał czegokolwiek: od pracy na budowie po pomoc w sklepie spożywczym.

Wieczorami siedzieliśmy przy świecy i rozmawialiśmy szeptem.

— Myślisz, że Michał wróci po rozum do głowy? — zapytał Marek pewnego wieczoru.

— Nie wiem… Może to my popełniliśmy błąd? Może za bardzo mu ułatwialiśmy życie? — odpowiedziałam ze łzami w oczach.

Czasami dzwoniłam do Michała. Odbierał rzadko.

— Mamo, nie przesadzajcie! To tylko pół roku! — powtarzał zniecierpliwiony.

Ale dla nas to było pół roku upokorzenia i samotności.

Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka z chatki obok.

— Elżbieta, słyszałam o waszej sytuacji… Jeśli potrzebujesz pomocy przy ogródku albo chcesz trochę warzyw — daj znać — powiedziała cicho.

Poczułam wtedy pierwszy raz od dawna coś na kształt wdzięczności i nadziei. Ludzie tutaj byli inni niż w mieście — bardziej życzliwi, mniej oceniający.

Zaczęłam pomagać sąsiadom przy zbiorach truskawek i ogórków. Marek naprawiał płoty i kosił trawę za drobne pieniądze. Powoli zaczynaliśmy odnajdywać się w tej nowej rzeczywistości — choć tęsknota za domem bolała coraz bardziej.

Minęły trzy miesiące. Michał zadzwonił niespodziewanie:

— Mamo… Chyba popełniłem błąd. Firma splajtowała, a najemcy nie chcą się wyprowadzić… Potrzebuję waszej pomocy.

Nie wiedziałam, czy śmiać się czy płakać. Z jednej strony czułam złość i żal, z drugiej — matczyne serce nie potrafiło odmówić pomocy własnemu dziecku.

Wróciliśmy do Ząbek dopiero po pół roku. Dom był zaniedbany, ogród zarośnięty chwastami, a Michał siedział na schodach ze spuszczoną głową.

— Przepraszam… Nie wiedziałem, że to wszystko tak się skończy — wyszeptał.

Przytuliłam go mocno, choć łzy płynęły mi po policzkach.

Dziś próbujemy odbudować nasze życie i relacje rodzinne. Ale czy można naprawdę wybaczyć zdradę zaufania? Czy można jeszcze zaufać własnemu dziecku?

Czasem patrzę na Marka i zastanawiam się: gdzie popełniliśmy błąd? Czy można naprawić coś tak głęboko pękniętego? Co wy byście zrobili na naszym miejscu?