„Po co nam kredyt, skoro odziedziczymy twój dom?” – Historia, która rozdziera serce matki

– Po co mamy brać kredyt, skoro i tak odziedziczymy twój dom? – usłyszałam wczoraj od mojego syna, Michała. Siedzieliśmy przy stole w kuchni, a ja właśnie wyciągałam z piekarnika jego ulubione ciasto drożdżowe. Zamarłam z blachą w rękach. Przez chwilę myślałam, że się przesłyszałam.

– Co powiedziałeś? – zapytałam cicho, próbując ukryć drżenie głosu.

Michał spojrzał na mnie z tym swoim lekko znudzonym wzrokiem, który pojawił się u niego już w liceum. – No przecież to logiczne, mamo. Po co mamy się zadłużać z Kasią, skoro ten dom i tak będzie nasz? – wzruszył ramionami i wrócił do przeglądania telefonu.

Poczułam się jak powietrze. Jakbym przestała być matką, a stała się tylko przeszkodą na drodze do spadku. Przez całą noc nie mogłam spać. Wpatrywałam się w sufit, słysząc w głowie te słowa na okrągło. Przypominały mi się wszystkie lata samotnej walki o to, żeby Michał miał wszystko, czego potrzebuje.

Mój mąż, Andrzej, zmarł nagle na zawał, kiedy Michał miał zaledwie pięć lat. Z dnia na dzień zostałam sama z dzieckiem i kredytem hipotecznym na ten dom. Pracowałam na dwa etaty – rano w szkole jako nauczycielka polskiego, po południu udzielałam korepetycji. Nie było mnie stać na nianie ani prywatne przedszkola. Michał często zostawał u sąsiadki, pani Haliny, która była dla nas jak rodzina.

Starałam się dawać mu wszystko – miłość, bezpieczeństwo, poczucie wartości. Ale chyba gdzieś po drodze coś poszło nie tak. Michał był jedynakiem i przyznam szczerze: rozpieszczałam go. Chciałam mu wynagrodzić brak ojca i własną nieobecność. Nowy rower na komunię, markowe buty do szkoły, wyjazdy nad morze… Wszystko kosztem własnych potrzeb.

Kiedy poszedł na studia do Warszawy, byłam z niego dumna. Ale już wtedy zauważyłam, że coraz rzadziej dzwonił. Przyjeżdżał tylko wtedy, gdy czegoś potrzebował: pieniędzy na czynsz, nowego laptopa, wsparcia przy przeprowadzce. Zawsze mówiłam sobie: „To przecież mój syn. Pomogę mu, bo kto inny?”

Teraz Michał ma trzydzieści dwa lata. Ożenił się z Kasią dwa lata temu. Mieszkają kątem u jej rodziców w bloku na Ursynowie. Ostatnio coraz częściej wspominali o własnym mieszkaniu. Myślałam, że cieszą się swoim życiem i planują przyszłość samodzielnie. Ale wczoraj usłyszałam prawdę: jestem dla nich tylko właścicielką nieruchomości.

Wyszłam wtedy na ganek i usiadłam na starym fotelu bujanym. Pani Halina przyniosła mi herbatę i usiadła obok.

– Co się stało, Krysiu? – zapytała cicho.

Opowiedziałam jej wszystko. Słuchała bez słowa, a potem mocno mnie przytuliła.

– Wiesz… Moja córka też czasem zapomina, że jestem jej matką, a nie bankomatem – westchnęła.

Przez kolejne dni chodziłam jak cień. Michał dzwonił raz – zapytał tylko, czy mogę mu przesłać skan aktu własności domu „bo Kasia chce wiedzieć”. Nie zapytał nawet, jak się czuję.

Wieczorem zadzwoniła Kasia.

– Pani Krysiu… My z Michałem naprawdę nie chcemy pani urazić. Po prostu… wie pani, jak jest z mieszkaniami w Warszawie. Kredyty są strasznie drogie…

– Rozumiem – przerwałam jej chłodno. – Ale czy wy rozumiecie mnie?

Po tej rozmowie długo płakałam. Zaczęłam zastanawiać się nad domem opieki. Może rzeczywiście powinnam zrobić miejsce młodym? Może jestem już tylko ciężarem?

Pewnego dnia przyszła do mnie moja siostra, Basia.

– Krysia! Co ty wyprawiasz? Dom opieki?! Zwariowałaś? Przecież to twój dom! Ty go budowałaś cegła po cegle! – krzyczała przez łzy.

– Ale ja już nie mam siły walczyć… – szepnęłam.

Basia spojrzała mi prosto w oczy:

– To nie ty powinnaś się wstydzić! To oni powinni!

Zaczęłam rozmawiać z innymi sąsiadkami – okazało się, że nie jestem sama. Pani Zosia opowiedziała mi o swoim synu, który zabrał jej mieszkanie i wyrzucił ją do kawalerki socjalnej na obrzeżach miasta. Pani Teresa płaci rachunki za dorosłą córkę i jej rodzinę.

Zrozumiałam wtedy jedno: my matki często same pozwalamy dzieciom przekraczać granice. Z miłości rezygnujemy z siebie. Ale czy to naprawdę jest miłość? Czy to nie jest strach przed samotnością?

Kilka dni później zadzwonił Michał:

– Mamo… Kasia mówiła mi, że byłaś smutna po naszej rozmowie…

– Michał… Czy ty mnie jeszcze widzisz jako mamę? Czy tylko jako właścicielkę domu? – zapytałam bez ogródek.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Mamo… Ja… Przepraszam. Chyba za bardzo się pogubiliśmy z Kasią…

Nie wiem, czy to była szczera skrucha czy tylko chwilowe poczucie winy. Ale wiem jedno: muszę zacząć myśleć o sobie.

Dziś siedzę na tym samym ganku i patrzę na ogród pełen kwiatów, które sadziłam przez lata dla siebie i dla Michała. Może czas posadzić coś nowego – dla siebie?

Czy naprawdę musimy poświęcać całe życie dla dzieci? Czy one kiedykolwiek docenią naszą miłość? A może czas nauczyć się kochać także siebie?