Oddałam siostrze działkę po rodzicach, bo uważałam, że bardziej jej się należała. Dziś mnie unika: Widocznie wdzięczność to dla niektórych zbyt wielki ciężar

— Znowu ty wszystko psujesz, Anka! — Zosia trzaska drzwiami od kuchni, a ja stoję przy oknie, ściskając w dłoni kubek z zimną już herbatą. W powietrzu wisi napięcie, którego nie potrafię rozładować. Od śmierci mamy minęły dwa tygodnie, a my zamiast się wspierać, coraz częściej na siebie warczymy.

Zawsze byłyśmy różne. Zosia — starsza o trzy lata, głośna, pewna siebie, z wiecznym przekonaniem o własnej racji. Ja — cicha, wycofana, zawsze gotowa ustąpić, byle tylko nie było kłótni. Mama powtarzała: „Anka ładzi, Zosia rządzi”. I rzeczywiście — ja łagodziłam konflikty, Zosia podejmowała decyzje. Ale mimo tych różnic byłyśmy blisko. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Po pogrzebie zostałyśmy tylko we dwie. Tata odszedł kilka lat wcześniej. Teraz musiałyśmy podzielić to, co po nich zostało: mieszkanie w bloku na osiedlu i działkę pod miastem, na której spędzałyśmy każde lato. Dla mnie ta działka była miejscem dzieciństwa — zapachem malin, śmiechem przy ognisku, cichym szumem brzozowego zagajnika. Dla Zosi — szansą na coś nowego. Od lat mieszkała w kawalerce z dwójką dzieci i mężem, który wiecznie narzekał na brak przestrzeni.

— Ty masz mieszkanie po rodzicach — powiedziała Zosia pewnego wieczoru, kiedy siedziałyśmy nad papierami spadkowymi. — Ja mam tylko tę klitkę i dwójkę dzieci. Działka bardziej mi się przyda.

Patrzyłam na nią długo. Wiedziałam, że ma rację. Ale serce ściskało mi się na myśl o tym miejscu. — Dobrze — powiedziałam w końcu cicho. — Weź działkę.

Zosia nawet nie podziękowała. Po prostu skinęła głową i zaczęła wypisywać dokumenty. Wtedy jeszcze nie czułam żalu. Byłam przekonana, że robię dobrze.

Przez pierwsze miesiące po podziale widywałyśmy się rzadko. Zosia była zajęta remontem domku na działce i przeprowadzką. Dzwoniła czasem, żeby zapytać o jakieś formalności albo poprosić o pomoc przy dzieciach. Zawsze byłam gotowa pomóc.

Ale z czasem coś się zmieniło. Zosia przestała odbierać telefony. Kiedy dzwoniłam, słyszałam w słuchawce krótkie „nie mam czasu” albo „oddzwonię później”. Nie oddzwaniała. Próbowałam odwiedzić ją na działce — drzwi były zamknięte, a przez okno widziałam tylko jej męża krzątającego się po kuchni.

Pewnego dnia spotkałam jej sąsiadkę na rynku.
— A pani to siostra Zosi? — zapytała kobieta z uśmiechem.
— Tak…
— No to szkoda, że tak się pokłóciłyście o tę działkę…
Zatkało mnie.
— My się nie pokłóciłyśmy — wydukałam.
— Aha… No bo Zosia mówiła, że pani jej nie chciała oddać tej ziemi i musiała się wykłócać…

Wracałam do domu z ciężkim sercem. Czy naprawdę tak mnie postrzega? Czy cała ta moja „ugodowość” była dla niej tylko słabością?

Wieczorem zadzwoniłam do niej jeszcze raz.
— Zosiu… możemy porozmawiać?
Cisza w słuchawce.
— Jestem zajęta — odpowiedziała chłodno.
— Chciałam tylko…
— Anka, daj mi spokój! — przerwała mi i rozłączyła się.

Siedziałam długo w ciemnym pokoju, patrząc na zdjęcie mamy stojące na komodzie. Wspominałam nasze wspólne wakacje na działce: jak Zosia biegała boso po trawie, jak razem zbierałyśmy poziomki do kubków po jogurcie. Jak mama śmiała się i mówiła: „Dziewczyny, pamiętajcie — rodzina jest najważniejsza”.

Minęły kolejne miesiące. Święta spędziłam sama. Zosia nawet nie zadzwoniła z życzeniami. Próbowałam tłumaczyć sobie jej zachowanie: może jest zmęczona? Może ma problemy? Może czuje się winna? Ale im dłużej trwało to milczenie, tym bardziej bolało.

Pewnego dnia spotkałam jej córkę, Kasię, na przystanku autobusowym.
— Ciociu Aniu… mama mówiła, że nie chcesz już mieć z nami kontaktu…
Poczułam łzy napływające do oczu.
— Kasiu… to nieprawda…
Dziewczynka spojrzała na mnie niepewnie i uciekła do autobusu.

Nie spałam całą noc. Przewracałam się z boku na bok, próbując znaleźć sens w tym wszystkim. Czy naprawdę zrobiłam źle? Czy powinnam była walczyć o swoje? Czy oddając działkę, oddałam też coś więcej — szacunek do samej siebie?

W końcu zebrałam się na odwagę i pojechałam na działkę. Stałam pod furtką dłuższą chwilę, zanim zadzwoniłam dzwonkiem. Otworzyła mi Zosia — zmęczona, z podkrążonymi oczami.
— Czego chcesz? — zapytała bez cienia ciepła w głosie.
— Chciałam porozmawiać…
— Nie mam czasu.
— Proszę…
Westchnęła ciężko i wyszła przed dom.
— O co ci chodzi?
— Dlaczego mnie unikasz? Dlaczego mówisz ludziom rzeczy, które nie są prawdą?
Zosia spojrzała gdzieś w bok.
— Ty zawsze byłaś tą lepszą… Wszystko ci łatwiej przychodziło…
— Co ty mówisz? Oddałam ci działkę!
— Bo chciałaś mieć święty spokój! Nigdy nie walczyłaś o nic! Nawet o mnie!
Patrzyłyśmy na siebie przez chwilę w milczeniu. Widziałam łzy w jej oczach.
— Może gdybyś raz postawiła na swoim… może wtedy bym cię bardziej szanowała…
Odwróciła się i zamknęła za sobą furtkę.

Wracałam do domu ze ściśniętym gardłem. Próbowałam zrozumieć jej słowa. Może rzeczywiście moja ugodowość była dla niej oznaką słabości? Może oddając jej działkę, chciałam tylko uniknąć konfliktu?

Dziś siedzę sama w pustym mieszkaniu i patrzę na stare zdjęcia z dzieciństwa. Zastanawiam się: czy naprawdę warto zawsze ustępować dla świętego spokoju? Czy czasem nie lepiej zawalczyć o siebie — nawet jeśli oznacza to konflikt?

Czy ktoś z was też kiedyś oddał coś ważnego w imię rodzinnej zgody i został za to ukarany milczeniem? Czy warto być zawsze tą „ugodową”?