Dwa lata ciszy: Moja córka nie chce mnie znać, a ja wkrótce kończę 70 lat. Czy naprawdę zasłużyłam na samotność?

— Znowu nie zadzwoniła. — szepczę do siebie, patrząc na ekran telefonu, który od dwóch lat milczy jak zaklęty. Dziś są moje urodziny. Siedzę przy kuchennym stole, obok stoi filiżanka herbaty, a na talerzyku leży kawałek sernika, który upiekłam sama, bo przecież nikt inny nie przyjdzie. Za oknem pada deszcz, a ja czuję, jak samotność wlewa się do mojego mieszkania przez każdą szczelinę.

Mam na imię Krystyna. Za dwa miesiące skończę siedemdziesiąt lat. Mieszkam sama w bloku na warszawskim Mokotowie. Od kiedy mąż odszedł piętnaście lat temu, nauczyłam się radzić sobie ze wszystkim sama. Ale nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi żyć bez własnej córki.

Kiedyś byłam dumna z naszej relacji. Moja Małgosia była moim oczkiem w głowie. Sama ją wychowywałam, bo jej ojciec zniknął z naszego życia, zanim jeszcze nauczyła się mówić „tata”. Pracowałam jako pielęgniarka na trzy zmiany, żeby niczego jej nie brakowało. Często wracałam do domu zmęczona, ale zawsze miałam dla niej czas: czytałam bajki, piekłam ciasta na niedzielę, szyłam sukienki na szkolne występy.

— Mamo, dlaczego nigdy nie masz dla mnie czasu? — zapytała mnie kiedyś Małgosia, gdy miała może dziesięć lat.

Pamiętam ten wieczór jak dziś. Byłam po dyżurze, ledwo trzymałam się na nogach. Wtedy nie rozumiałam, jak bardzo ją ranię swoją nieobecnością.

— Kochanie, wszystko co robię, robię dla ciebie — odpowiedziałam wtedy i przytuliłam ją mocno.

Ale dzieci nie rozumieją takich tłumaczeń. Potrzebują obecności, a nie pieniędzy czy nowych ubrań.

Małgosia dorastała, a między nami pojawiały się coraz większe rysy. Zaczęła się buntować w liceum — wracała późno do domu, przynosiła słabe oceny. Ja reagowałam krzykiem i pretensjami.

— Nie będziesz mi mówić, jak mam żyć! — krzyczała pewnego wieczoru, trzaskając drzwiami swojego pokoju.

— Dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz mnie słuchać! — odkrzyknęłam bez zastanowienia.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że surowość to najlepsza metoda wychowawcza. Dziś wiem, jak bardzo się myliłam.

Po maturze Małgosia wyjechała na studia do Krakowa i od tego czasu widywałyśmy się coraz rzadziej. Zawsze tłumaczyła się nauką albo pracą. Ja próbowałam dzwonić, pisać wiadomości — czasem odpowiadała zdawkowo, czasem wcale.

Dwa lata temu wydarzyło się coś, co przelało czarę goryczy. Małgosia przyjechała do mnie z narzeczonym — Pawłem. Byli zaręczeni i planowali ślub. Paweł był miły, ale czułam do niego dystans. Próbowałam rozmawiać z Małgosią o przyszłości:

— Jesteś pewna, że to ten jedyny? Zastanów się dobrze — powiedziałam podczas obiadu.

Małgosia spojrzała na mnie z wyrzutem:

— Mamo, zawsze wszystko musisz podważać! Nigdy nie potrafisz po prostu być szczęśliwa z mojego szczęścia!

— Po prostu się martwię… — próbowałam tłumaczyć.

— Nie potrzebuję twojej troski! Potrzebuję wsparcia! — wybuchła i wybiegła z mieszkania.

Od tamtej pory nie odezwała się ani razu. Próbowałam dzwonić, pisać listy, nawet wysyłałam kartki na święta i urodziny. Wszystko bez odpowiedzi.

Czasem spotykam sąsiadkę Zofię na klatce schodowej. Zawsze pyta o Małgosię:

— I co tam u córki? Dawno jej nie widziałam.

Zawsze odpowiadam wymijająco:

— Dobrze, pracuje dużo… Wie pani, młodzi teraz tacy zabiegani.

Ale prawda jest taka, że nie wiem nic o jej życiu. Czy jest szczęśliwa? Czy wyszła za Pawła? Czy ma dzieci?

W zeszłym tygodniu spotkałam przypadkiem jej koleżankę ze szkoły podstawowej — Kasię. Rozmawiałyśmy chwilę na przystanku autobusowym.

— Wie pani co? Małgosia mieszka teraz w Gdańsku. Podobno dobrze jej się wiedzie — powiedziała Kasia.

Serce mi zadrżało. Gdańsk? Nawet nie wiedziałam, że wyjechała tak daleko.

Wieczorami siadam przy oknie i patrzę na światła miasta. Czasem wyobrażam sobie, że Małgosia nagle zadzwoni:

— Mamo? Przepraszam…

Ale telefon milczy uparcie.

Często analizuję nasze życie krok po kroku. Może byłam zbyt surowa? Może za mało okazywałam jej miłości? Może powinnam była częściej mówić „kocham cię”, zamiast „uważaj na siebie”?

Ostatnio odwiedza mnie sąsiadka Aniela. Przynosi świeże bułki i zawsze stara się mnie rozweselić.

— Krysiu, może napisz jeszcze raz do Małgosi? Może tym razem odpowie?

Patrzę na nią bezradnie:

— A jeśli już mnie wykreśliła ze swojego życia?

Aniela ściska mnie za rękę:

— Matka to matka. Zawsze będzie czekać.

Czekam więc każdego dnia. Czasem mam ochotę wykrzyczeć całemu światu swój ból i tęsknotę. Ale wiem też, że wiele matek przeżywa podobne rozczarowania i konflikty z dziećmi. Wiem też, że czasem trzeba pozwolić odejść — nawet jeśli serce pęka z bólu.

Dziś wieczorem znów usiądę przy oknie z filiżanką herbaty i spojrzę w ciemność za szybą. Może jutro zadzwoni? Może kiedyś wróci?

Czy naprawdę zasłużyłam na taką samotność? Czy można jeszcze naprawić to, co zostało złamane przez lata milczenia?