Czy prezent to wszystko, co zostaje? Moja walka o rodzinę, która się oddaliła
– Mamo, nie musiałaś tyle wydawać! – głos Agnieszki odbijał się echem w kuchni, gdzie właśnie rozpakowywałam kolejne torby z prezentami. Pachniało piernikiem i świeżo zmieloną kawą, a mimo to w powietrzu wisiała jakaś ciężka, niewidzialna mgła.
– Ale przecież święta są raz w roku… – zaczęłam niepewnie, próbując ukryć drżenie rąk. – Chciałam, żebyście mieli wszystko, czego wam brakowało…
Agnieszka spojrzała na mnie z czymś na kształt żalu. – Mamo, my już nie jesteśmy dziećmi. Nie musisz się tak starać.
Wtedy poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Przez chwilę stałam w miejscu, patrząc na swoje dłonie – popękane od zimy, spracowane przez lata. Przypomniałam sobie tamte noce, kiedy po śmierci męża wracałam z nocnej zmiany w szpitalu, a potem jeszcze szykowałam dzieciom śniadanie. Jak przez mgłę widziałam siebie – młodą Danutę, która obiecała sobie, że jej dzieci nigdy nie będą głodne ani smutne.
– Danusiu, odpocznij trochę – powiedziała cicho moja synowa Marta, próbując przejąć ode mnie garnek z barszczem. – My się wszystkim zajmiemy.
Ale ja nie umiałam odpoczywać. Całe życie byłam w biegu. Najpierw dla rodziców – bo tata pił, a mama była wiecznie chora. Potem dla męża – zanim odszedł na raka płuc. I wreszcie dla dzieci: Agnieszki i Pawła. To dla nich pracowałam na dwóch etatach, to dla nich odkładałam każdy grosz do koperty podpisanej „na studia”.
Wigilia zawsze była moim świętem. To ja lepiłam uszka do białego rana, to ja dbałam o każdy szczegół. Teraz jednak czułam się jak statysta we własnym domu. Dzieci rozmawiały między sobą o pracy, planach na wakacje, nowych samochodach. Paweł rzucił tylko:
– Mamo, a co z twoim zdrowiem? Byłaś u lekarza?
Skinęłam głową. Nie chciałam mówić o wynikach badań ani o tym, że ostatnio coraz częściej boli mnie serce. Nie chciałam być ciężarem.
Po kolacji rozdawałam prezenty. Każdy był starannie zapakowany: dla Agnieszki nowy szal z kaszmiru, dla Pawła zegarek, dla wnuczki Zosi zestaw klocków Lego. Uśmiechali się grzecznie, dziękowali… ale widziałam w ich oczach dystans. Jakby te rzeczy były tylko formalnością.
Nocą długo nie mogłam zasnąć. Słyszałam śmiech dzieci z salonu, rozmowy o sprawach, których już nie rozumiałam. Czułam się jak gość w swoim własnym życiu.
Rano Paweł zaproponował:
– Mamo, może pojedziesz z nami na Mazury latem?
– Zobaczymy… – odpowiedziałam wymijająco. Wiedziałam, że to tylko grzeczność.
Wróciłam do swojego mieszkania na osiedlu z wielkiej płyty. W windzie spotkałam sąsiadkę, panią Jadwigę.
– I jak tam święta u dzieci? – zapytała z uśmiechem.
– Dobrze… – skłamałam. – Wszystko dobrze.
Ale kiedy zamknęły się za mną drzwi mieszkania, poczułam pustkę tak wielką, że aż zabrakło mi tchu. Usiadłam przy stole i patrzyłam na zdjęcia: mała Agnieszka z kokardą we włosach, Paweł z pierwszym rowerem…
Przypomniałam sobie rozmowę sprzed lat:
– Mamo, czemu nie możesz być jak inne mamy? – zapytała kiedyś Agnieszka po powrocie ze szkoły.
– Bo muszę pracować – odpowiedziałam wtedy ostro. – Chcę wam dać wszystko!
– Ale my chcemy ciebie…
Te słowa wróciły do mnie teraz jak bumerang. Może rzeczywiście za bardzo skupiłam się na dawaniu rzeczy, a za mało na byciu obecnością? Może moje dzieci nauczyły się ode mnie tylko tego, że miłość to prezent pod choinką?
Telefon zadzwonił wieczorem. To była Zosia.
– Babciu, mogę przyjść jutro? Pokażesz mi jak robić pierniki?
Głos wnuczki był ciepły i szczery. Poczułam łzy pod powiekami.
– Oczywiście, kochanie! – odpowiedziałam szybko.
Może jeszcze nie wszystko stracone? Może miłość to nie prezenty ani poświęcenie bez końca… Może wystarczy być razem?
Czasem zastanawiam się: czy można naprawić relacje po latach milczenia i nieporozumień? Czy dzieci kiedyś zrozumieją moje wybory? A może to ja powinnam nauczyć się prosić o obecność zamiast ją kupować?