Ucieczka narzeczonego: Historia Agnieszki z Warszawy
Telefon zadzwonił wczesnym rankiem. Jeszcze nie do końca rozbudzona, sięgnęłam po komórkę, myśląc, że to mama albo któraś z druhen. Ale na wyświetlaczu pojawiło się imię: Marek. Mój narzeczony. Przyszły mąż. Wzięłam głęboki oddech i odebrałam.
— Agnieszko… Ja… muszę ci coś powiedzieć… — jego głos był ochrypły, nerwowy, jakby przed chwilą płakał albo nie spał całą noc. — Wszystko przemyślałem… Nie jestem gotowy. Rozumiesz? Nie mogę się żenić. Pogubiłem się. Sam nie wiem, co teraz czuję.
Zastygłam. Serce waliło mi w piersi jak oszalałe. Przez chwilę nie mogłam wydobyć z siebie głosu. W głowie miałam tylko jedno pytanie: „Dlaczego teraz? Dlaczego dzień przed ślubem?”
— Marek, co ty mówisz? — wyszeptałam drżącym głosem. — Przecież wszystko już gotowe… Goście jadą… Suknia czeka…
Po drugiej stronie zapadła cisza. Słyszałam tylko jego przyspieszony oddech.
— Przepraszam, Aga. Nie potrafię inaczej. Nie chcę cię skrzywdzić jeszcze bardziej później…
Rozłączył się.
Przez kilka minut siedziałam na łóżku, wpatrując się w ścianę. Potem zaczęłam płakać – najpierw cicho, potem coraz głośniej, aż w końcu szlochałam tak, że nie mogłam złapać tchu.
Mama weszła do pokoju z kawą.
— Co się stało? — zapytała zaniepokojona.
Nie potrafiłam odpowiedzieć. Pokazałam jej telefon i wiadomość od Marka: „Przepraszam. Nie dam rady.”
Mama usiadła obok mnie i objęła mnie ramieniem.
— On wróci — powiedziała cicho, ale w jej głosie słyszałam więcej nadziei niż przekonania.
Ale ja już wiedziałam, że nic nie będzie takie samo.
W ciągu godziny cała rodzina wiedziała. Babcia zaczęła lamentować: „Co ludzie powiedzą?!” Ojciec milczał przez dłuższą chwilę, potem wyszedł na balkon i zapalił papierosa – pierwszy raz od lat. Moja młodsza siostra Zosia próbowała mnie pocieszyć żartami, ale widziałam, że sama jest przerażona.
Telefon dzwonił bez przerwy – ciotki, koleżanki, druhny, nawet sąsiadka spod trójki. Każdy chciał wiedzieć, co się stało. Każdy miał swoją teorię.
— Może on kogoś ma? — szepnęła ciocia Basia podczas rodzinnej narady w kuchni.
— Albo się przestraszył odpowiedzialności — dodał wujek Tomek.
Siedziałam przy stole jak manekin, słuchając tych wszystkich domysłów. Czułam się jak bohaterka taniego serialu – tylko że to była moja rzeczywistość.
Wieczorem przyszła do mnie przyjaciółka Kasia.
— Aga, musisz coś z tym zrobić — powiedziała stanowczo. — Nie możesz pozwolić, żeby wszyscy cię rozszarpali plotkami. Wyjdź do ludzi. Pokaż im, że żyjesz.
Ale ja nie chciałam nikogo widzieć. Chciałam tylko zniknąć.
Następnego dnia miał być ślub. Zamiast białej sukni i welonu miałam na sobie stare dresy i rozciągnięty sweter. Mama próbowała mnie namówić na spacer po parku Łazienkowskim – „żeby przewietrzyć głowę” – ale odmówiłam.
W południe zadzwonił Marek jeszcze raz.
— Agnieszko… Przepraszam cię za wszystko. Wiem, że to okropne… Ale ja naprawdę nie mogłem inaczej…
— Dlaczego mi to zrobiłeś? — zapytałam cicho.
— Bałem się… Twojej rodziny… Twoich oczekiwań… Swoich uczuć… Wszystkiego naraz…
Nie odpowiedziałam. Po prostu rozłączyłam się.
Wieczorem przyszli rodzice Marka – pani Teresa i pan Andrzej. Przynieśli kwiaty i ciasto drożdżowe.
— Agnieszko, bardzo nam przykro — powiedziała pani Teresa ze łzami w oczach. — Marek jest zagubiony… Ale to dobry chłopak…
Patrzyłam na nich i czułam tylko pustkę.
Przez kolejne dni dom był pełen ludzi – jedni pocieszali, inni szeptali za plecami. Mama płakała po nocach, tata zamknął się w sobie. Ja przestałam jeść i spać.
W końcu postanowiłam wyjechać do cioci do Gdańska – uciec od wszystkiego, od plotek i współczujących spojrzeń sąsiadów.
W pociągu patrzyłam przez okno na mijające pola i lasy. Myślałam o tym, jak bardzo zmieniło się moje życie w ciągu jednej doby. Jeszcze wczoraj byłam narzeczoną – dziś jestem „tą porzuconą”.
W Gdańsku ciocia Basia przyjęła mnie z otwartymi ramionami.
— Tu nikt cię nie zna — powiedziała z uśmiechem. — Możesz zacząć od nowa.
Zaczęłam powoli wracać do siebie – spacerowałam po plaży, czytałam książki, rozmawiałam z ciocią o wszystkim i o niczym.
Ale wciąż wracały do mnie pytania: Co zrobiłam źle? Czy byłam zbyt wymagająca? Czy powinnam była wcześniej zauważyć sygnały ostrzegawcze?
Po miesiącu wróciłam do Warszawy silniejsza – ale już inna niż wcześniej. Zaczęłam pracować w kawiarni na Mokotowie, poznałam nowych ludzi. Marek próbował jeszcze kilka razy się ze mną skontaktować – ale nie odbierałam już jego telefonów.
Dziś wiem jedno: czasem lepiej jest przeżyć ból wcześniej niż żyć w iluzji szczęścia przez lata. Ale czy naprawdę można zaufać komuś jeszcze raz po takim doświadczeniu? Czy warto otworzyć serce na nowo?
Może ktoś z was zna odpowiedź na te pytania? Może przeżyliście coś podobnego? Czasem zastanawiam się: czy to ja zawiodłam siebie – czy to świat zawiódł mnie?