Oświadczyny Marka i nasz nietypowy układ: Czy można znaleźć szczęście pod jednym dachem z teściową?

— Naprawdę myślisz, że to dobry pomysł? — zapytałam Marka, patrząc na niego przez łzy. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a pierścionek zaręczynowy wciąż błyszczał na moim palcu. W powietrzu unosił się zapach świeżo zaparzonej kawy i niepokoju.

Marek ujął moją dłoń.
— Wiem, że to trudne, Wioletto. Ale mama… Ona nie poradzi sobie sama. Po śmierci taty jest coraz bardziej zamknięta w sobie. Nie chcę jej zostawiać.

Piętnaście lat temu przysięgałam sobie, że już nigdy nie pozwolę, by ktoś decydował za mnie. Po rozwodzie z Andrzejem długo leczyłam rany. Samotność była bolesna, ale dawała mi poczucie kontroli. Teraz miałam znów wszystko zmienić — dla Marka, dla nas. Ale czy dla jego mamy?

Pani Halina była kobietą z zasadami. Zawsze elegancka, zawsze z dystansem. Gdy pierwszy raz przyszłam do nich na obiad, patrzyła na mnie spod przymrużonych powiek.
— Wioletta, a czym się pani zajmuje? — zapytała chłodno.
— Pracuję w bibliotece — odpowiedziałam, starając się brzmieć pewnie.
— Aha. To pewnie dużo wolnego czasu — skwitowała.

Od tamtej pory wiedziałam, że nie będzie łatwo.

Kiedy Marek poprosił mnie o rękę, byłam szczęśliwa jak nigdy. Ale gdy dodał: „Chciałbym, żebyśmy zamieszkali razem z mamą”, poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody.

Przez kilka dni chodziłam jak struta. W pracy nie mogłam się skupić. Koleżanka z biblioteki, Basia, zauważyła moje rozkojarzenie.
— Coś się stało?
Opowiedziałam jej wszystko.
— Wiesz, moja teściowa mieszka z nami od lat — powiedziała Basia. — Bywa ciężko, ale czasem to też błogosławieństwo. Dzieci ją uwielbiają.

Nie miałam dzieci. Moja córka Julia wyjechała do Londynu zaraz po maturze i widywałyśmy się rzadko. Może właśnie dlatego tak bardzo bałam się utraty własnej przestrzeni.

Wieczorem zadzwoniła Julia.
— Mamo, Marek to dobry facet. Ale jeśli masz wątpliwości… Nie rób niczego na siłę.
— Nie wiem już sama — westchnęłam. — Boję się, że znów będę musiała walczyć o każdy kawałek siebie.

W końcu postanowiłam porozmawiać z panią Haliną szczerze. Zaprosiłam ją na kawę do kawiarni „Pod Aniołem”.

— Pani Halino… — zaczęłam niepewnie. — Chciałabym być z Markiem. Ale boję się tego układu. Potrzebuję trochę prywatności.
Spojrzała na mnie uważnie.
— Ja też się boję — powiedziała cicho. — Straciłam męża. Syn jest wszystkim, co mi zostało. Ale nie chcę być ciężarem.

To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłam w niej nie tylko surową matronę, ale samotną kobietę.

Z Markiem długo rozmawialiśmy o kompromisach. Ustaliliśmy, że zamieszkamy w domu jego rodziców, ale wydzielimy osobną część tylko dla nas. Pani Halina miała swój pokój i własną łazienkę; ja mogłam zamknąć drzwi i mieć chwilę ciszy.

Pierwsze tygodnie były trudne. Każdy poranek zaczynał się od cichego stukania filiżanek i wymiany uprzejmości.
— Dzień dobry, pani Wioletto — mówiła pani Halina.
— Dzień dobry, pani Halino.

Czułam się jak gość we własnym domu.

Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej i usłyszałam płacz za drzwiami pokoju pani Haliny. Zawahałam się, ale zapukałam.
— Wszystko w porządku?
— Tak… Przepraszam… To głupie — otarła łzy. — Po prostu czasem czuję się taka niepotrzebna.
Usiadłam obok niej na kanapie.
— Ja też tak czasem mam — przyznałam szczerze.

Od tego dnia coś się zmieniło. Zaczęłyśmy rozmawiać więcej — o książkach, o dawnych czasach, o Marku jako dziecku (co wywoływało u niego rumieńce).

Marek był szczęśliwy widząc nas razem przy stole. Ale nie wszystko było idealne.

Pewnego wieczoru wrócił późno z pracy i zobaczył mnie płaczącą w kuchni.
— Co się stało?
— Czuję się tu obco… Czasem mam wrażenie, że nigdy nie będę tu u siebie.
Przytulił mnie mocno.
— To nasz dom. Zrobimy wszystko, żebyś czuła się tu dobrze.

Zaproponował remont kuchni — wspólnie wybraliśmy kafelki i zasłony. Pani Halina początkowo była przeciwna zmianom („Zawsze tak było!”), ale w końcu zgodziła się na kompromis: jej kredens zostaje, reszta może być nowa.

Z czasem zaczęłyśmy gotować razem obiady. Śmiałam się z własnych nieudolnych pierogów („Za dużo wody!”), ona pokazywała mi swoje przepisy na sernik („Tylko nie dodawaj proszku do pieczenia!”). Powoli stawałyśmy się rodziną — choć każda z nas miała swoje granice i swoje ciche dni.

Najtrudniej było podczas świąt. Julia przyjechała z Anglii i od razu wyczuła napięcie.
— Mamo, czemu jesteś taka spięta?
— Boję się zrobić coś nie tak… — wyszeptałam jej do ucha podczas lepienia uszek.
Julia objęła mnie ramieniem.
— Jesteś tu mile widziana. Jeśli oni tego nie widzą — ich strata.

Ale wtedy pani Halina podeszła do mnie z opłatkiem i powiedziała:
— Dziękuję, że pani tu jest. Bez pani te święta byłyby puste.

Poczułam łzy wzruszenia i pierwszy raz naprawdę uwierzyłam, że to może się udać.

Dziś mija rok od naszych zaręczyn. Nie jest idealnie — czasem kłócimy się o drobiazgi („Kto zostawił otwarte okno?”), czasem milczymy przez cały dzień. Ale nauczyłyśmy się siebie nawzajem: ja jej uporu, ona mojej potrzeby wolności.

Czasem patrzę na Marka i pytam sama siebie: czy można być szczęśliwym pod jednym dachem z teściową? Czy kompromis to naprawdę rezygnacja z siebie? A może właśnie wtedy uczymy się najwięcej o miłości i o sobie samych?