Nie rozmawiamy z teściem od dwóch lat: opowieść o kontroli, mizoginii i rodzinnych ranach

— Znowu to samo, Marta! — głos mojego teścia przebił się przez gwar świątecznego stołu. — Kobieta powinna wiedzieć, gdzie jej miejsce. A ty, Marku, pozwalasz jej na zbyt wiele.

Zamarłam z łyżką w dłoni. Wszyscy patrzyli na mnie, jakbym miała zaraz wybuchnąć. Mój mąż, Marek, spuścił wzrok. Jego matka, pani Halina, nerwowo poprawiła obrus. W powietrzu wisiała cisza, którą można było kroić nożem.

— Tato, proszę cię… — Marek próbował coś powiedzieć, ale jego ojciec, pan Stanisław, tylko machnął ręką.

— Nie przerywaj mi! — warknął. — Za moich czasów kobiety nie pyszczyły przy stole. I nie pracowały po nocach, tylko zajmowały się domem!

To była Wigilia dwa lata temu. Ostatnia, na której się pojawiliśmy.

Wyszłam wtedy do łazienki i zamknęłam się na klucz. Oparłam się o zimne kafelki i próbowałam nie płakać. W głowie dudniły mi jego słowa: „kobieta powinna wiedzieć, gdzie jej miejsce”. Pracowałam wtedy jako nauczycielka w liceum, miałam swoje pasje i ambicje. Ale dla pana Stanisława byłam tylko „żoną Marka”, która powinna rodzić dzieci i gotować rosół.

Po tamtym wieczorze długo rozmawialiśmy z Markiem. On kochał swojego ojca, ale coraz częściej widział, jak bardzo ten człowiek go ogranicza. Marek dorastał w cieniu Stanisława — surowego, apodyktycznego mężczyzny, który nigdy nie pozwalał mu mieć własnego zdania. Nawet kiedy Marek wybrał studia informatyczne zamiast mechaniki samochodowej, ojciec przez rok się do niego nie odzywał.

— Może przesadzam? — pytałam Marka tamtej nocy. — Może powinnam po prostu to ignorować?

— Nie przesadzasz — odpowiedział cicho. — Ale to mój ojciec…

Przez kolejne miesiące próbowaliśmy utrzymać kontakt. Spotkania były coraz rzadsze i coraz bardziej napięte. Pan Stanisław nie odpuszczał. Kiedy dowiedział się, że nie planujemy dzieci w najbliższym czasie, wpadł w szał.

— Po co wam to małżeństwo? — krzyczał przez telefon. — Żebyś ty mogła robić karierę? Kobieta bez dzieci to nie kobieta!

Marek milczał. Ja płakałam po nocach. Czułam się winna — jakbym to ja była przyczyną całego konfliktu. Moja własna matka mówiła: „Daj spokój, Marta, starsi ludzie już tacy są”. Ale ja nie chciałam być kolejną kobietą, która milczy dla świętego spokoju.

Pewnego dnia Marek wrócił z pracy blady jak ściana.

— Spotkałem się z ojcem — powiedział. — Powiedział mi wprost, że jeśli nie „naprawimy” naszego małżeństwa i nie damy mu wnuka, to przestanie mnie uważać za syna.

Wtedy pękło coś we mnie i w Marku jednocześnie. Zdecydowaliśmy: koniec wizyt, koniec telefonów, koniec udawania.

Przez pierwsze tygodnie czułam ulgę. Nikt mnie nie oceniał, nikt nie komentował moich wyborów. Ale potem przyszła pustka. Święta bez rodziny Marka były dziwne i smutne. Jego matka dzwoniła ukradkiem, płakała do słuchawki:

— On już taki jest… Ale tęsknię za wami…

Marek zamknął się w sobie. Często siedział wieczorami na balkonie i patrzył w ciemność.

— Może przesadziliśmy? — pytał czasem. — Może powinienem spróbować jeszcze raz?

Ale ja wiedziałam jedno: nie chcę wracać do świata, gdzie jestem tylko dodatkiem do męża.

Minęły dwa lata. Pan Stanisław nie odezwał się ani razu. Ostatnio dowiedzieliśmy się od znajomych, że opowiada wszystkim, jak „stracił syna przez feministkę”.

Czasem myślę o tym wszystkim z żalem i złością jednocześnie. Czy można naprawić relacje z kimś, kto nigdy nie widział we mnie człowieka? Czy Marek kiedykolwiek uwolni się od cienia ojca?

Patrzę na niego i widzę ból pomieszany z ulgą. Wiem, że oboje straciliśmy coś ważnego — rodzinę, poczucie przynależności. Ale zyskaliśmy coś innego: wolność bycia sobą.

Czy warto było zerwać kontakt dla własnego spokoju? Czy rodzina naprawdę jest najważniejsza za wszelką cenę? Czasem sama nie znam odpowiedzi…