Nie było ślubu, nie było wesela – historia Kingi
– Kinga, już czas. – Mama weszła do pokoju, delikatnie poprawiając mi welon. Jej dłonie drżały bardziej niż moje. W lustrze widziałam własne odbicie: biała suknia, lekko zaróżowione policzki, oczy pełne nadziei i… strachu. W tle słychać było gwar gości, śmiechy dzieci biegających po ogrodzie i cichy szelest sukienek. Wszystko było gotowe. Tylko jego nie było.
Od rana czułam dziwny niepokój. Michał zawsze był punktualny, zawsze dbał o szczegóły. Ale minuty mijały, a on nie przyjeżdżał. Najpierw tłumaczyłam sobie: może korek na trasie z Krakowa, może coś się stało z samochodem. Ale telefon milczał. Każdy kolejny dźwięk dzwonka sprawiał, że serce podskakiwało mi do gardła. To jednak nigdy nie był on.
Goście zaczęli szeptać. Ciotka Basia zerkała na mnie z troską, kuzynka Ania próbowała żartować, żeby rozładować napięcie. Tata chodził po ogrodzie, co chwilę sprawdzając zegarek. Mama płakała po cichu w kuchni, myśląc, że nikt nie widzi. A ja siedziałam na łóżku w dziecięcym pokoju, w tej samej sukience, którą wybrałam z Michałem pół roku wcześniej. Pamiętam, jak wtedy śmiał się, że wyglądam jak księżniczka z bajki.
Godzina 15:00. Ślub miał się zacząć pół godziny temu. Ksiądz już czekał w kościele, organista grał cicho preludium. Ktoś zaproponował, żeby przełożyć ceremonię na później. Ktoś inny – żeby zadzwonić na policję. W końcu zadzwoniłam do Michała sama. Po raz setny tego dnia. Połączenie przekierowane na pocztę głosową.
Wtedy dotarło do mnie: on nie przyjedzie.
Nie pamiętam dokładnie, co działo się potem. Pamiętam tylko szum w uszach i to uczucie upokorzenia, które rozlewało się po całym ciele jak trucizna. Mama tuliła mnie do siebie, tata próbował coś tłumaczyć gościom. Ktoś płakał, ktoś przeklinał Michała pod nosem. Ja siedziałam nieruchomo, patrząc na swoje dłonie splecione na kolanach.
Wieczorem dom opustoszał. Zostały tylko niedojedzone ciasta i puste butelki po winie. Goście rozjechali się do domów – jedni współczujący, inni zadowoleni z nowej plotki do przekazania sąsiadom. Ja zamknęłam się w swoim pokoju i płakałam do rana.
Następnego dnia obudziłam się z bólem głowy i serca. Telefon milczał. Michał nie odezwał się ani tego dnia, ani przez kolejne tygodnie. Próbowałam znaleźć odpowiedź: co zrobiłam źle? Czy coś przeoczyłam? Przecież jeszcze dzień wcześniej pisał mi wiadomość: „Nie mogę się doczekać jutra”.
Mama próbowała mnie pocieszać: „Może miał powód… Może coś mu się stało”. Tata był wściekły: „Tchórz! Nie zasługiwał na ciebie”. Ja nie wiedziałam już nic.
Przez pierwsze miesiące żyłam jak w letargu. Unikałam ludzi, nie odbierałam telefonów od przyjaciółek. W pracy wszyscy patrzyli na mnie ze współczuciem albo ciekawością – co się stało? Dlaczego Michał uciekł? Plotki rozchodziły się szybciej niż prawda.
Po pół roku dostałam od niego list. Zwykła kartka papieru, kilka zdań napisanych drżącym pismem:
„Kingo,
Przepraszam cię za wszystko. Nie potrafiłem powiedzieć ci tego wprost. Bałem się odpowiedzialności, bałem się życia razem… Nie jestem gotowy być mężem. Wiem, że cię zraniłem i nigdy sobie tego nie wybaczę.”
Czytałam ten list setki razy, szukając w nim sensu i prawdy. Czy naprawdę można tak po prostu odejść? Zostawić kogoś bez słowa wyjaśnienia? Przez długi czas nienawidziłam go za to tchórzostwo – ale jeszcze bardziej nienawidziłam siebie za to, że nie potrafię przestać o nim myśleć.
Rodzina próbowała wrócić do normalności. Mama zaczęła planować remont kuchni – „żeby mieć zajęcie”. Tata coraz częściej wyjeżdżał na ryby z sąsiadem. Ja zamknęłam się w sobie jeszcze bardziej.
Minął rok. Zaczęłam powoli wracać do życia – najpierw krótkie spacery po parku, potem spotkania z koleżankami z pracy. Ale każda para młoda na ulicy bolała jak ukłucie noża. Każde zaproszenie na wesele znajomych przypominało mi o mojej porażce.
Pewnego dnia spotkałam Michała przypadkiem w galerii handlowej w Krakowie. Stał przy kawiarni z jakąś dziewczyną – śmiali się razem, wyglądali na szczęśliwych. Zobaczył mnie i na chwilę zamarł. Nasze spojrzenia spotkały się tylko na sekundę – ale ta sekunda wystarczyła, żebym poczuła całą falę dawnych emocji: żal, gniew, tęsknotę… I ulgę.
Nie podeszłam do niego. Odwróciłam się i wyszłam na deszczową ulicę.
Dziś mija dokładnie pięć lat od tamtego dnia. Czas leczy rany – tak mówią – ale blizny zostają na zawsze. Nauczyłam się żyć ze swoim bólem i rozczarowaniem. Nauczyłam się ufać sobie bardziej niż innym.
Czasem zastanawiam się: czy gdybym wtedy wiedziała prawdę o Michale, czy podjęłabym inną decyzję? Czy można przewidzieć zdradę? Czy lepiej jest żyć z nadzieją czy z prawdą?
Może każda z nas nosi w sobie jakąś niedokończoną historię… Może właśnie to czyni nas silniejszymi?
A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć taką zdradę? Czy można jeszcze zaufać komuś po czymś takim?