Znalazłam list od męża. Każde słowo brzmiało jak pożegnanie. Czy mogłam temu zapobiec?

– Aniu, musimy porozmawiać – usłyszałam głos Pawła, zanim jeszcze zamknęłam drzwi mieszkania. Był piątkowy wieczór, a ja wróciłam z pracy później niż zwykle. W powietrzu wisiała jakaś dziwna cisza, jakby dom wstrzymał oddech. Paweł siedział przy stole, zgarbiony, z dłońmi splecionymi na kartce papieru. Jego oczy były czerwone, a spojrzenie nieobecne.

– Co się dzieje? – zapytałam, próbując ukryć niepokój.

Nie odpowiedział od razu. Wstał, podszedł do mnie i podał mi kartkę. – Przeczytaj – powiedział cicho.

Drżącymi rękami wzięłam list. „Aniu, wiem, że nie tak miało wyglądać nasze życie…” – zaczynał. Każde kolejne zdanie wbijało się we mnie jak szpilka. „Przepraszam, że nie potrafiłem być tym, kogo potrzebowałaś. Przepraszam za wszystkie kłótnie, za milczenie, za to, że nie umiałem mówić o tym, co mnie boli…” Czytałam dalej, a łzy spływały mi po policzkach.

W jednej chwili wróciły wszystkie wspomnienia: nasze pierwsze spotkanie na uczelni w Krakowie, ślub w małym kościele pod Nowym Sączem, narodziny Zosi… I te ostatnie miesiące – coraz więcej ciszy między nami, coraz mniej uśmiechów. Paweł zamykał się w sobie, ja uciekałam w pracę i opiekę nad córką. Udawaliśmy przed sobą i przed światem, że wszystko jest w porządku.

– Paweł… – szepnęłam przez łzy. – To nie musi tak wyglądać. Możemy jeszcze spróbować…

Spojrzał na mnie z bólem. – Aniu, ja już nie mam siły. Próbowałem… Ale czuję się pusty. Każdego dnia coraz bardziej się oddalamy. Nie chcę cię ranić bardziej.

Chciałam krzyczeć, błagać go, żeby został. Ale wiedziałam, że to nie rozwiąże problemu. Przez lata zamiataliśmy wszystko pod dywan: jego depresję po śmierci ojca, moje pretensje o jego zamknięcie się w sobie, jego żal o moją wieczną nieobecność w domu. Rodzina Pawła nigdy mnie nie zaakceptowała – teściowa powtarzała mu, że „mógł znaleźć lepszą”, a on nigdy nie miał odwagi jej się przeciwstawić.

Pamiętam Wigilię dwa lata temu. Siedzieliśmy przy stole z jego rodziną. Teściowa rzuciła kąśliwą uwagę o mojej pracy: „Dziecko powinno mieć matkę w domu”. Paweł milczał. Czułam się wtedy tak samotna jak nigdy wcześniej.

Zosia weszła do kuchni, przytulając swojego pluszowego misia. – Mamo, dlaczego płaczesz?

Otarłam łzy i spróbowałam się uśmiechnąć. – Nic się nie stało, kochanie.

Ale przecież wszystko się stało.

Paweł spakował walizkę tego samego wieczoru. Zostawił mi drugi list – tym razem dla Zosi. „Córeczko, zawsze będę cię kochał…” – napisał. Patrzyłam na niego przez okno, gdy odjeżdżał swoim starym fiatem punto. Czułam się jak bohaterka taniego melodramatu, ale to była moja rzeczywistość.

Przez kolejne dni żyłam jak w transie. Mama dzwoniła codziennie: – Aniu, musisz być silna dla Zosi.

Ale ja nie byłam silna. W nocy płakałam w poduszkę, a rano zakładałam maskę uśmiechu dla córki i sąsiadów.

Po tygodniu przyszła do mnie teściowa. Bez zapowiedzi stanęła w drzwiach z surową miną.

– To twoja wina – powiedziała bez ogródek. – Paweł był dobrym mężem i ojcem. Ty go wypchnęłaś z domu swoją karierą.

Nie odpowiedziałam nic. Nie miałam już siły walczyć.

Wieczorem zadzwonił Paweł. Jego głos był cichy i zmęczony.

– Aniu… Przepraszam za wszystko. Wiem, że zawiodłem ciebie i Zosię.

– Może oboje zawiedliśmy siebie nawzajem? – odpowiedziałam po chwili milczenia.

Rozmawialiśmy długo tej nocy – pierwszy raz od miesięcy naprawdę szczerze. O tym, jak bardzo oboje baliśmy się przyznać do porażki; o tym, jak trudno jest być rodzicem i partnerem jednocześnie; o tym, jak bardzo boli samotność we dwoje.

Zosia zaczęła rysować rysunki z tatą i mamą trzymającymi się za ręce. Pytała codziennie: – Kiedy tata wróci?

Nie wiedziałam, co jej odpowiedzieć.

Minęły miesiące. Paweł zaczął chodzić na terapię. Ja też poszukałam pomocy – pierwszy raz w życiu przyznałam się przed sobą, że nie muszę być idealna.

Spotykaliśmy się czasem na spacerach z Zosią. Byliśmy razem i osobno jednocześnie. Uczyliśmy się rozmawiać od nowa.

Czasem myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy gdybym wcześniej zauważyła sygnały, gdybym była mniej dumna albo bardziej wyrozumiała… Czy wtedy Paweł zostałby ze mną?

Dziś wiem jedno: czasem miłość to za mało. Potrzeba odwagi, by przyznać się do błędów i chcieć je naprawić.

Patrzę na Zosię bawiącą się na dywanie i pytam siebie: czy można uratować to, co się rozpada? Czy czasem trzeba pozwolić odejść temu, co boli?

A wy? Czy mieliście kiedyś poczucie, że coś ważnego wymyka wam się z rąk? Co byście zrobili na moim miejscu?