Żałuję, że wpuściłam bratanka do naszego mieszkania — rodzina stała się polem bitwy
— Ludmiła, nie przesadzaj, przecież to tylko na chwilę — głos Bożeny rozbrzmiewał w mojej głowie jeszcze długo po tej rozmowie. Stałam wtedy przy kuchennym oknie, patrząc na mokre od deszczu ulice Krakowa. Wiedziałam, że to nie będzie „tylko na chwilę”. Znałam życie i znałam swojego bratanka, Pawła. Ale jak miałam odmówić własnej siostrze? Przecież rodzina to rodzina — tak mnie wychowano w naszej małej miejscowości pod Nowym Sączem, gdzie plotki roznoszą się szybciej niż wiatr, a każdy zna twoje imię i historię.
Bożena zawsze była tą cichą, rozsądną. Ja — szkolną gwiazdą, z czerwonym paskiem na świadectwie i marzeniami o wielkim świecie. Ona została w domu, wyszła za mąż za sąsiada z naprzeciwka, urodziła dwójkę dzieci i prowadziła sklepik spożywczy. Ja wyjechałam do Krakowa, skończyłam studia i zostałam nauczycielką. Nasze drogi rozeszły się naturalnie, ale zawsze czułyśmy się sobie bliskie. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Kiedy Bożena zadzwoniła tamtego wieczoru, jej głos był napięty. — Ludka, Paweł nie może już dłużej mieszkać z nami. Wiesz, jak jest z jego ojcem… On potrzebuje spokoju, a u nas tylko awantury. Proszę cię, pozwól mu zamieszkać u siebie na jakiś czas. On znajdzie pracę, pomoże ci w domu… — mówiła szybko, jakby bała się, że się rozmyślę.
Zgodziłam się. Może z litości, może z poczucia obowiązku. Paweł miał wtedy dwadzieścia dwa lata, był po technikum, bez pracy i bez większych perspektyw. Wprowadził się do mojego dwupokojowego mieszkania na Ruczaju z jedną walizką i laptopem. Na początku był cichy, zamknięty w sobie. Przychodził późno do domu, mówił niewiele. Myślałam: „Chłopak przechodzi trudny okres, daj mu czas”.
Ale czas mijał, a Paweł coraz bardziej rozgaszczał się w moim życiu. Zaczął zapraszać znajomych — najpierw na kawę, potem na piwo, potem na całonocne imprezy. Znikały moje rzeczy: najpierw drobiazgi — kubek z dzieciństwa, potem kosmetyki, a w końcu pieniądze z portfela. Zauważyłam to dopiero wtedy, gdy zabrakło mi gotówki na zakupy.
— Paweł, czy ty coś wziąłeś z mojego portfela? — zapytałam pewnego wieczoru.
— Co ty gadasz? Może sama zgubiłaś? — odpowiedział bez mrugnięcia okiem.
Zrobiło mi się zimno. Próbowałam rozmawiać z Bożeną.
— On by tego nie zrobił! — krzyczała przez telefon. — Ty zawsze byłaś podejrzliwa! Może masz sklerozę?
Wtedy zaczęło się piekło. Paweł przestał mnie szanować. Przynosił do domu dziewczyny, zostawiał bałagan w kuchni i łazience. Zaczęły się awantury — najpierw ciche wojny o brudne naczynia i hałas nocą, potem coraz głośniejsze kłótnie o pieniądze i brak szacunku.
Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Zastałam Pawła i jego kolegę przeszukujących moją szafkę z dokumentami.
— Co wy robicie?! — wrzasnęłam.
Paweł spojrzał na mnie z pogardą:
— Szukam ładowarki. Masz jakiś problem?
Wtedy pękło we mnie wszystko. Kazałam mu się wyprowadzić natychmiast.
— Nie masz prawa! To mieszkanie jest też mojej matki! — rzucił mi w twarz.
To był cios poniżej pasa. Mieszkanie rzeczywiście kiedyś należało do naszej mamy, ale po jej śmierci zostało przepisane na mnie. Paweł wiedział o tym doskonale.
Następnego dnia zadzwoniła Bożena.
— Co ty wyprawiasz?! Chcesz wyrzucić własnego bratanka na ulicę?!
— Bożena, on mnie okrada! On mnie nie szanuje!
— To ty jesteś chora! Zawsze byłaś egoistką!
Od tego momentu rodzina podzieliła się na dwa obozy: „za Ludmiłą” i „za Pawłem”. Ciotki przestały do mnie dzwonić. Kuzynki pisały jadowite komentarze na Facebooku. Nawet sąsiadka spod piątki zaczęła unikać mojego wzroku na klatce schodowej.
Czułam się jak trędowata we własnym domu. Każdy dzień był walką o spokój i godność. Paweł wyprowadził się po miesiącu awantur — podobno do jakiegoś kolegi z pracy (bo w końcu znalazł dorywczą robotę). Ale szkody zostały: nie tylko materialne (brakowało mi kilku cennych rzeczy), ale przede wszystkim emocjonalne.
Najgorsze było to milczenie Bożeny. Przez całe życie byłyśmy sobie bliskie — dzieliłyśmy się wszystkim: radościami i smutkami. Teraz nie odbierała ode mnie telefonów przez tygodnie. W święta wysłała mi tylko krótkiego SMS-a: „Wesołych Świąt”.
Czasem łapię się na tym, że żałuję tej decyzji bardziej niż czegokolwiek innego w życiu. Może powinnam była postawić granice od razu? Może powinnam była zaufać swojej intuicji?
Dziś siedzę sama w kuchni i patrzę przez okno na mokre ulice Krakowa. Zastanawiam się: czy warto było poświęcić własny spokój dla rodzinnej lojalności? Czy można odbudować zaufanie tam, gdzie raz zostało złamane? A może rodzina to tylko mit, którym karmimy się przez całe życie?