Ucieczka z Sosnówki: Historia kobiety, która odważyła się odejść

— Bezwstydnica! — usłyszałam zza płotu, kiedy pakowałam ostatnią walizkę do starego opla. — Biedny człowiek, jak mogła! — szepcze sąsiadka do swojej córki, nie spuszczając ze mnie wzroku. W całej wsi Sosnówka wszyscy litują się nad porzuconym Witoldem. Krewni, sąsiedzi, przyjaciele — każdy uważa, że miałam życie jak w raju, a jednak podstępnie uciekłam, czekając tylko, aż nasza córka zda maturę.

Ale nikt nie widział, co działo się za zamkniętymi drzwiami naszego domu. Nikt nie słyszał tych słów, które wbijały się w moje serce jak sztylety. Nikt nie widział moich łez w nocy, kiedy Witold wracał z pracy i rzucał torbą o podłogę. „Co znowu spieprzyłaś?” — pytał, nawet nie patrząc mi w oczy. Czasem wystarczyło, że ziemniaki były za słone albo koszula nieuprasowana na czas. Czasem nie potrzebował żadnego powodu.

Kiedyś byłam inna. Miałam marzenia, chciałam studiować polonistykę w Warszawie. Ale wtedy poznałam Witolda. Był starszy ode mnie o siedem lat, miał już własny dom po rodzicach i pewną pracę w tartaku. Moja mama powtarzała: „Z takim ci będzie dobrze, dziecko. Stabilny chłop, nie pije, nie bije”. Przez pierwsze miesiące rzeczywiście było dobrze. Potem przyszła rutyna, a z nią — jego chłód i coraz częstsze pretensje.

Kiedy urodziła się Zosia, myślałam, że coś się zmieni. Przez chwilę rzeczywiście był czuły, nawet pomagał przy dziecku. Ale potem wrócił do swojego świata — telewizora, piwa i narzekań na wszystko wokół. Ja byłam tylko dodatkiem do jego życia — kimś, kto ma gotować, sprzątać i nie przeszkadzać.

Najgorsze były wieczory. Zosia spała w swoim pokoju, a ja siedziałam w kuchni i patrzyłam na swoje ręce. Czułam się jak duch we własnym domu. Czasem próbowałam rozmawiać z Witoldem: „Może byśmy gdzieś pojechali razem? Może spróbujemy czegoś nowego?” On tylko wzruszał ramionami albo wybuchał śmiechem: „Ty to masz pomysły! Po co ci to? Tu masz wszystko!”.

Ale ja nie miałam nic. Każdy dzień był taki sam — śniadanie, obiad, kolacja, pranie, prasowanie. Nawet kiedy zaczęłam pracować w sklepie spożywczym w sąsiedniej wsi, on uważał to za fanaberię: „Po co ci te grosze? Lepiej byś w domu posiedziała”.

Zosia dorastała i coraz częściej widziałam w jej oczach smutek. Wiedziała więcej niż powinna. Pewnego wieczoru przyszła do mnie do kuchni i powiedziała: „Mamo, dlaczego jesteś taka smutna?” Nie umiałam jej odpowiedzieć. Bałam się przyznać nawet przed sobą, że jestem nieszczęśliwa.

Wszystko zmieniło się dwa lata temu, kiedy Witold pierwszy raz podniósł na mnie rękę. To był impuls — kłótnia o rachunki za prąd. Uderzył mnie otwartą dłonią w twarz. Zosia widziała to przez uchylone drzwi. Pamiętam jej przerażone oczy i własny wstyd.

Od tamtej pory wiedziałam już, że muszę odejść. Ale bałam się zostawić Zosię samą — była jeszcze za młoda. Czekałam więc na jej maturę jak na wybawienie. Każdy dzień był walką z własnym strachem i bezsilnością.

W końcu nadszedł ten dzień. Zosia zdała maturę z bardzo dobrym wynikiem. Wieczorem usiadłyśmy razem na łóżku w jej pokoju.
— Córeczko — zaczęłam drżącym głosem — musimy wyjechać.
Zosia spojrzała na mnie poważnie.
— Wiem, mamo. Ja też już tu nie chcę być.

Przez kolejne dni planowałyśmy wszystko w tajemnicy. Spakowałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy: dokumenty, trochę ubrań, zdjęcia z dzieciństwa Zosi i kilka książek po babci. Nie zabrałyśmy nic więcej — reszta była tylko ciężarem wspomnień.

W noc przed wyjazdem długo nie spałam. Słyszałam chrapanie Witolda zza ściany i myślałam o tym wszystkim, co zostawiam za sobą: ogród pełen malin, stare jabłonie pod oknem, zapach świeżo skoszonej trawy latem… Ale wiedziałam, że jeśli zostanę choćby jeden dzień dłużej, już nigdy nie znajdę w sobie odwagi.

Rano wyszłyśmy po cichu z domu. Zosia trzymała mnie za rękę tak mocno, jak wtedy gdy była mała i bała się burzy.

Teraz siedzę w wynajętym pokoju w Lublinie i piszę te słowa. Zosia zaczyna nowe życie na studiach, a ja uczę się być wolna — pierwszy raz od dwudziestu lat.

W Sosnówce wszyscy mówią o mnie źle: „wężowa”, „bezwstydnica”, „ta co porzuciła męża”. Nikt nie zapytał mnie o moją wersję wydarzeń. Nikt nie zapytał Zosi, co czuła przez te wszystkie lata.

Czasem pytam siebie: czy miałam prawo odejść? Czy mogłam zrobić coś inaczej? Ale potem patrzę na moją córkę — uśmiechniętą, pełną życia — i wiem, że zrobiłam to dla niej i dla siebie.

Czy naprawdę tak trudno uwierzyć, że kobieta może chcieć czegoś więcej niż tylko przetrwać? Czy każda ucieczka musi być zdradą? Może czasem to jedyny sposób na ocalenie siebie i tych, których kochamy.