Światło w ciemności: Jak wiara i modlitwa uratowały mnie przed rozpaczą
— Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę — powiedziałem do siebie, patrząc na pustą ścianę w moim wynajmowanym mieszkaniu na Pradze. Telefon leżał na stole, ekran jeszcze świecił po rozmowie z szefem. „Przykro mi, Michał, ale musimy cię zwolnić. Kryzys, cięcia…”. Słowa odbijały się echem w mojej głowie. Praca w agencji reklamowej była wszystkim, co miałem. To ona trzymała mnie przy zdrowych zmysłach po tym, jak Marta — moja narzeczona — wyprowadziła się miesiąc temu. Zdradziła mnie z moim najlepszym przyjacielem, Pawłem. Zostałem sam, bez pracy, bez miłości, bez przyszłości.
Przez kilka dni nie wychodziłem z łóżka. Zasłoniłem okna kocem, żeby nie widzieć słońca. W głowie miałem tylko jedno pytanie: „Po co to wszystko?”. Nie odbierałem telefonów od rodziców ani od siostry, która mieszkała w Gdańsku. Nawet nie miałem siły płakać. Czułem się jakby ktoś wyciągnął ze mnie całą energię i zostawił pustą skorupę.
Pewnego wieczoru, kiedy leżałem na kanapie w ubraniu z poprzedniego dnia, usłyszałem pukanie do drzwi. Najpierw je zignorowałem, ale ktoś był uparty. W końcu podniosłem się i otworzyłem. Stała tam Ania — koleżanka z pracy, z którą czasem rozmawiałem na papierosie przed biurem.
— Michał, wiem, że jest ci ciężko. Wszyscy wiedzą. Ale nie możesz tak po prostu zniknąć — powiedziała cicho.
Chciałem ją spławić, ale spojrzała na mnie tak, jakby widziała we mnie coś więcej niż wrak człowieka.
— Chodź ze mną do kościoła — zaproponowała nagle. — Wiem, że może to brzmi głupio, ale… ja też byłam kiedyś w takim miejscu jak ty. Modlitwa mi pomogła.
Prychnąłem pod nosem.
— Nie wierzę już w nic — odpowiedziałem gorzko.
— To nie szkodzi. Bóg wierzy w ciebie — odparła spokojnie.
Nie wiem dlaczego, ale poszedłem za nią. Może dlatego, że nie miałem już nic do stracenia.
W kościele było cicho i chłodno. Usiadłem w ławce i patrzyłem na krzyż nad ołtarzem. Ania modliła się szeptem obok mnie. Przez chwilę poczułem coś dziwnego — jakby ktoś położył mi dłoń na ramieniu. Nie usłyszałem żadnego głosu z nieba, ale łzy same popłynęły mi po policzkach.
Po mszy Ania zaprosiła mnie na herbatę do siebie. Rozmawialiśmy długo o życiu, o tym jak czasem trzeba upaść na samo dno, żeby zobaczyć światło. Opowiedziała mi swoją historię — o śmierci ojca i depresji, z której wyszła dzięki modlitwie i wsparciu ludzi z parafii.
Zaczęliśmy spotykać się częściej. Chodziłem z nią na spotkania wspólnoty młodzieżowej przy kościele św. Floriana. Poznałem tam ludzi takich jak ja — pogubionych, poranionych przez życie, ale pełnych nadziei. Zaczęliśmy razem się modlić, rozmawiać o problemach, wspierać się nawzajem.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie mama.
— Michałku, martwię się o ciebie… Tata nie śpi po nocach. Może przyjedziesz na weekend do domu?
Zgodziłem się. W pociągu do Lublina długo patrzyłem przez okno na szare pola i lasy. W domu rodzice przytulili mnie mocno, jakbym był znów małym chłopcem. Wieczorem poszliśmy razem do kościoła na różaniec. Mama ścisnęła moją dłoń podczas modlitwy.
Zacząłem powoli wracać do życia. Codziennie rano odmawiałem krótką modlitwę: „Boże, daj mi siłę na ten dzień”. Czasem wydawało mi się to bez sensu, ale potem zauważałem drobne cuda: ktoś uśmiechnął się do mnie na ulicy; dostałem zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną; Ania przyniosła mi domowe ciasto.
Najtrudniej było wybaczyć Marcie i Pawłowi. Przez wiele tygodni żywiłem do nich nienawiść i żal. Ale podczas jednej ze spowiedzi ksiądz powiedział mi: „Nie musisz zapominać, ale spróbuj przebaczyć — dla siebie”. To było jak kamień spadający z serca.
Po kilku miesiącach dostałem nową pracę — tym razem w małym wydawnictwie chrześcijańskim. Zarobki były mniejsze niż wcześniej, ale atmosfera zupełnie inna: ludzie byli życzliwi i otwarci. Czułem się potrzebny.
Z Anią staliśmy się sobie coraz bliżsi. Pewnego wieczoru zapytała:
— Gdybyś mógł cofnąć czas… zmieniłbyś coś?
Zastanowiłem się długo.
— Może nie byłbym dziś tym człowiekiem, gdyby nie to wszystko — odpowiedziałem szczerze.
Dziś wiem jedno: nawet w największej ciemności można znaleźć światło — jeśli tylko pozwolimy sobie pomóc i uwierzymy, że Bóg ma dla nas plan.
Czasem zastanawiam się: ile osób wokół nas cierpi w ciszy? Ilu z nich wystarczyłoby podać rękę albo pomodlić się za nich? Może właśnie dziś ktoś czeka na taki znak…