Samotność niezgodna z planem – historia Haliny

— I co dalej, Halina? — zapytałam siebie w myślach, patrząc na mokry asfalt prześwitujący przez resztki śniegu. Lutowy poranek był szary, cichy, a ta cisza miała w sobie coś przygniatającego. Stałam przy oknie, trzymając w dłoni kubek zimnej już kawy, i patrzyłam na podwórko, które kiedyś tętniło moim życiem. Plac zabaw, na którym odprowadzałam Maćka do wojska, a Anię do szkoły. Teraz biegały tam obce dzieci, śmiały się obce matki, nawet psy wydawały się nie moje.

W kuchni cicho brzęczała lodówka. Zegar na ścianie tykał nieubłaganie, jakby odliczał czas do czegoś ważnego, choć przecież nic ważnego już się nie wydarzy. Przynajmniej tak mi się wydawało. Mój mąż, Zbyszek, wyjechał do pracy do Niemiec pięć lat temu. Najpierw miał być tylko na chwilę, potem na rok, potem… przestał wracać nawet na święta. Pisał krótkie wiadomości: „Wszystko dobrze”, „Dużo pracy”, „Pozdrów dzieci”. Dzieci? Maciek mieszkał już w Warszawie, miał własną rodzinę, z którą widywałam się tylko na zdjęciach w internecie. Ania studiowała w Gdańsku i dzwoniła raz na dwa tygodnie, zawsze w biegu.

— Mamo, nie martw się o mnie, wszystko jest super! — mówiła przez telefon Ania, a ja słyszałam w jej głosie zmęczenie i dystans. — Może przyjedziesz na weekend? — pytałam czasem z nadzieją. — Nie dam rady, mam kolokwium, potem impreza u Magdy… Wiesz jak jest.

Wiedziałam. A przynajmniej próbowałam zrozumieć. Ale czy można zrozumieć samotność, która przychodzi nieproszona i zostaje na dłużej? Przecież miałam plan: dzieci dorosną, wyfruną z gniazda, a ja z Zbyszkiem zaczniemy nowe życie. Będziemy podróżować po Polsce, odwiedzać znajomych, może nawet kupimy działkę nad jeziorem. Tymczasem zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na blokowisku w Radomiu.

Czasem sąsiadka z naprzeciwka, pani Teresa, wpadała na herbatę. Rozmawiałyśmy o pogodzie, o cenach w sklepie, o tym, że młodzi teraz tacy inni. Ale kiedy tylko zamykały się drzwi za Teresą, cisza wracała ze zdwojoną siłą. Wtedy siadałam przy stole i patrzyłam na zdjęcia: Maćka w mundurze, Anię z plecakiem pierwszego dnia szkoły, Zbyszka z uśmiechem sprzed lat.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do męża.

— Halo? — usłyszałam jego głos po drugiej stronie.
— Zbyszek… — zaczęłam niepewnie. — Może byś przyjechał na Wielkanoc?
— Nie wiem, Halina… Dużo pracy mam. Poza tym… — zawahał się. — Lepiej będzie jak zostanę tutaj.

Nie pytałam już dlaczego. Wiedziałam. Słyszałam plotki od znajomych: że Zbyszek ma tam kogoś. Że znalazł sobie nowe życie. Ale czy to ważne? Ważniejsze było to uczucie pustki, które rozlewało się we mnie jak zimna kawa w kubku.

Wieczorami chodziłam po mieszkaniu i dotykałam rzeczy: swetra Maćka zostawionego w szafie, zeszytów Ani pełnych rysunków i notatek. Czasem płakałam bez powodu. Czasem krzyczałam w poduszkę: „Dlaczego ja?!”

Któregoś dnia postanowiłam coś zmienić. Zapisałam się na zajęcia jogi w domu kultury. Na pierwszych zajęciach czułam się jak intruz — same młode dziewczyny w kolorowych legginsach i ja, Halina lat 56, w starych dresach.

— Dzień dobry pani Halino! — uśmiechnęła się instruktorka, Magda. — Proszę się nie przejmować, każdy kiedyś zaczynał.

Po zajęciach usiadłyśmy razem przy herbacie. Magda opowiadała o swoim życiu: rozwód, samotne macierzyństwo, walka o siebie.

— Wie pani co? — powiedziała nagle. — Samotność to nie wyrok. To czasem szansa na coś nowego.

Zaczęłam wychodzić częściej z domu. Poszłam do kina sama — pierwszy raz od lat. Kupiłam sobie nową sukienkę i poszłam na spacer po parku. Zaczęłam pisać listy do Ani i Maćka — prawdziwe listy, nie maile czy SMS-y.

Pewnego dnia zadzwoniła Ania.

— Mamo… dostałam twój list. Płakałam jak go czytałam. Przepraszam, że tak rzadko dzwonię… Tęsknię za tobą.

Rozmawiałyśmy długo. O wszystkim i o niczym. O jej studiach, o moich zajęciach jogi, o tym jak bardzo brakuje nam siebie nawzajem.

Kilka dni później zadzwonił Maciek.

— Mamo… może przyjedziesz do nas na weekend? Dzieciaki chciałyby cię zobaczyć.

Serce mi zabiło mocniej. Może jeszcze nie wszystko stracone?

Ale samotność nie znika tak łatwo. Czasem wraca wieczorami, kiedy gaszę światło i słyszę tylko własny oddech. Czasem nachodzi mnie myśl: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była walczyć o Zbyszka? Czy mogłam być lepszą matką?

Patrzę przez okno na plac zabaw i widzę siebie sprzed lat: młodą mamę z dwójką dzieci u boku i mężem trzymającym mnie za rękę. Tamto życie już nie wróci. Ale może mogę jeszcze coś zbudować? Może samotność to nie koniec świata?

Czasem zastanawiam się: ilu z nas czuje się tak samo? Ilu ludzi patrzy przez okno i widzi tylko obce życia? Czy naprawdę jesteśmy skazani na samotność? A może wystarczy zrobić pierwszy krok…