Porzucony na progu życia: Niewidzialne zmagania Eryka

– Nie dotykaj go, Zosia, bo się zarazisz! – usłyszałem, kiedy miałem może sześć lat. Siedziałem wtedy na podłodze w świetlicy domu dziecka w Toruniu, próbując ułożyć puzzle. Zosia była jedyną dziewczynką, która czasem do mnie podchodziła. Ale jej koleżanki zawsze ją odciągały. Miałem na imię Eryk. Miałem też rzadką chorobę genetyczną – skórę miałem cienką jak papier, a na dłoniach i twarzy pojawiały się dziwne plamy. Dzieci mówiły na mnie „Plamisty”. Wychowawczynie tłumaczyły, że to nie jest zaraźliwe, ale dzieciom nie da się tego wytłumaczyć.

Nie pamiętam matki. W dokumentach napisano: „porzucony w szpitalu po porodzie”. Podobno zostawiła mnie w inkubatorze i nigdy nie wróciła. Czasem wyobrażałem sobie jej twarz – raz była piękna i smutna, innym razem zimna i obojętna. Dlaczego mnie zostawiła? Czy bała się mojej choroby? Czy po prostu nie chciała mieć takiego dziecka?

W domu dziecka życie płynęło według schematu: pobudka, śniadanie, szkoła, obiad, świetlica, kolacja, spanie. Każdy dzień taki sam. Najgorsze były wieczory, kiedy dzieci rozmawiały o swoich rodzinach – o tym, jak mama piecze szarlotkę albo jak tata zabiera na rower. Ja nie miałem żadnych wspomnień. Czułem się jak cień.

Pamiętam jedną noc, kiedy miałem dziewięć lat. Leżałem w łóżku i słyszałem, jak wychowawczynie rozmawiają w kuchni:
– Szkoda mi tego Eryka. On nigdy nie znajdzie rodziny.
– Kto by chciał chore dziecko? – odpowiedziała druga.
Te słowa bolały bardziej niż wszystkie wyzwiska dzieci razem wzięte.

W szkole byłem outsiderem. Nauczyciele patrzyli na mnie z litością albo z irytacją. Dzieci unikały mnie, czasem rzucały papierkami albo szeptały coś za plecami. Najgorszy był Bartek z szóstej klasy – zawsze znajdował sposób, żeby mi dokuczyć.
– Ej, Plamisty! Może twoja matka wróci po ciebie na Halloween!
Śmiali się wszyscy. Ja udawałem, że nie słyszę.

Czasami marzyłem o tym, żeby ktoś mnie adoptował. Każda nowa para odwiedzająca dom dziecka była dla mnie nadzieją. Próbowałem wtedy wyglądać „normalnie” – zakładałem długie rękawy, żeby ukryć plamy. Ale nikt nigdy nie pytał o mnie.

Kiedy miałem trzynaście lat, trafiłem do rodziny zastępczej – państwa Nowaków. Pani Nowak była pielęgniarką i chyba tylko dlatego zdecydowała się mnie przyjąć. Było mi tam lepiej niż w domu dziecka, ale nigdy nie czułem się częścią tej rodziny. Ich biologiczny syn, Michał, traktował mnie jak intruza.
– Mama przygarnęła cię tylko dlatego, że nikt inny cię nie chciał – powiedział mi kiedyś prosto w twarz.
Nie odpowiedziałem nic. Po prostu wyszedłem z domu i długo siedziałem na ławce przed blokiem.

Z czasem nauczyłem się być niewidzialny. Nie sprawiałem problemów, dobrze się uczyłem. W szkole średniej zacząłem interesować się biologią – chciałem zrozumieć swoją chorobę. Marzyłem o tym, żeby kiedyś zostać lekarzem i pomagać takim dzieciom jak ja.

Mimo wszystko samotność była moim najwierniejszym towarzyszem. Czasami patrzyłem w lustro i pytałem siebie: „Czy ktoś kiedykolwiek mnie pokocha?”

Najtrudniejsze chwile przyszły w liceum. Zakochałem się w dziewczynie z klasy – Magdzie. Była piękna, mądra i zawsze uśmiechnięta. Przez kilka miesięcy zbierałem się na odwagę, żeby do niej podejść. W końcu napisałem do niej na Messengerze:
– Cześć Magda! Może poszłabyś ze mną do kina?
Odpisała po godzinie:
– Przepraszam Eryk… ale ja wolę być tylko koleżanką.
Potem już prawie ze mną nie rozmawiała.

Wtedy poczułem się naprawdę niewidzialny. Jakby moja choroba była murem nie do przeskoczenia.

Po maturze dostałem się na medycynę w Bydgoszczy. To był mój mały sukces – pierwszy raz poczułem dumę z siebie. Ale nawet tam czułem się inny. Ludzie patrzyli na moje dłonie z ciekawością lub obrzydzeniem.

Pewnego dnia na zajęciach z genetyki profesor zapytał:
– Czy ktoś zna przypadek rzadkiej mutacji genu COL7A1?
Podniosłem rękę i opowiedziałem swoją historię przed całą grupą. Po raz pierwszy nie wstydziłem się tego, kim jestem.
Po zajęciach podeszła do mnie Ola – dziewczyna z roku:
– Jesteś bardzo odważny, Eryk. Chciałabym cię lepiej poznać.
To był pierwszy raz, kiedy ktoś zobaczył we mnie człowieka, a nie tylko chorobę.

Dziś mam dwadzieścia cztery lata i kończę studia medyczne. Nadal nie wiem, kim była moja matka ani dlaczego mnie zostawiła. Czasami budzę się w nocy i czuję ten stary ból odrzucenia. Ale nauczyłem się żyć ze swoją innością.

Czy kiedykolwiek będę potrafił zaufać komuś na tyle, by pozwolić mu wejść do mojego świata? Czy przeszłość zawsze będzie cieniem rzucającym się na moje życie? Może każdy z nas nosi w sobie blizny – tylko niektóre są bardziej widoczne niż inne.