Poradzimy sobie! – Historia Marka i Izy po stracie syna
– Iza, on nas słyszy? – zapytałem szeptem, ściskając jej dłoń tak mocno, że aż pobielały mi knykcie. W szpitalnej sali panowała cisza, przerywana tylko cichym pikaniem aparatury podtrzymującej życie naszego syna. Krzyś leżał nieruchomo, z zamkniętymi oczami, a ja czułem, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi i zostawił pustkę, której nic nie mogło wypełnić.
Iza nie odpowiedziała. Jej twarz była mokra od łez, a ramiona drżały. Przez chwilę miałem ochotę krzyczeć, rzucać się na ściany, błagać Boga o cud. Ale wiedziałem, że muszę być silny – dla niej, dla Krzysia, dla nas. Lekarz wszedł do sali i spojrzał na nas z tym swoim wyuczonym współczuciem. – Proszę państwa… – zaczął cicho. – Robimy wszystko, co możemy. Ale musicie być przygotowani na najgorsze.
Wtedy świat się zatrzymał. Iza osunęła się na krzesło i zaczęła szlochać tak głośno, że pielęgniarka wybiegła z sąsiedniej sali. Ja stałem jak sparaliżowany. W głowie miałem tylko jedno pytanie: dlaczego my? Dlaczego Krzyś?
Wypadek wydarzył się dwa dni wcześniej. Krzyś wracał rowerem ze szkoły. Zawsze powtarzałem mu, żeby uważał na przejściach dla pieszych, żeby nie jeździł za szybko. Ale tego dnia… tego dnia nie zdążył zahamować. Kierowca samochodu nawet nie zauważył go na czas. Wszystko potoczyło się błyskawicznie – karetka, syreny, szpital, operacja. Potem już tylko czekanie.
W domu panowała cisza. Nasz pies, Borys, leżał pod drzwiami Krzysia i wył cicho przez całą noc. Iza nie spała w ogóle – siedziała przy stole w kuchni i patrzyła w okno. Ja próbowałem udawać przed nią silnego, ale kiedy zostawałem sam w łazience, waliłem pięściami w ścianę i płakałem jak dziecko.
Rodzina zaczęła przyjeżdżać już następnego dnia. Moja matka przywiozła rosół i próbowała zmusić nas do jedzenia. Teściowa przyniosła świeże kwiaty i modliła się pod nosem. Ale nikt nie potrafił znaleźć słów, które mogłyby ukoić nasz ból.
Najgorsze były rozmowy z lekarzami. Każdego dnia słyszeliśmy to samo: „Stan ciężki, ale stabilny”. A potem nagle: „Proszę państwa, doszło do powikłań”.
Pamiętam ten moment jak przez mgłę. Siedzieliśmy z Izą przy łóżku Krzysia, trzymając go za ręce. Lekarz wszedł do sali i spojrzał na nas z powagą.
– Przykro mi…
I wtedy wszystko się skończyło.
Nie pamiętam pogrzebu. Nie pamiętam ludzi, którzy przyszli nas pocieszać. Pamiętam tylko ból – taki przeszywający, że nie mogłem oddychać.
Przez pierwsze tygodnie żyliśmy jak automaty. Iza zamknęła się w sobie całkowicie. Przestała rozmawiać ze mną, z rodziną, nawet z własną matką. Ja rzuciłem się w wir pracy – brałem każdą możliwą nadgodzinę, byle tylko nie wracać do pustego domu.
Zaczęliśmy się kłócić o drobiazgi: o to, kto nie wyrzucił śmieci, kto zapomniał kupić mleko, kto nie zamknął drzwi na klucz. Każda rozmowa kończyła się krzykiem albo milczeniem.
Pewnego wieczoru Iza wybuchła:
– Ty nawet nie płaczesz! Udajesz twardziela! A ja nie mam już siły!
– Myślisz, że mi jest łatwiej?! – wrzasnąłem. – Każdy dzień to dla mnie piekło!
Wtedy po raz pierwszy od śmierci Krzysia przytuliliśmy się i płakaliśmy razem przez całą noc.
Minęły miesiące. Rodzina przestała nas odwiedzać tak często – każdy miał swoje życie, swoje problemy. Zostaliśmy sami ze swoim bólem.
Któregoś dnia znalazłem w szufladzie zeszyt Krzysia. Na pierwszej stronie napisał: „Poradzimy sobie! W porządku się ułożymy”.
Te słowa uderzyły mnie jak grom z jasnego nieba. Przecież to on zawsze był tym pogodnym dzieckiem, które pocieszało innych.
Pokazałem zeszyt Izie. Usiadła obok mnie i długo patrzyliśmy na te kilka słów.
– Marek… może powinniśmy spróbować żyć dalej? Dla niego?
– Nie wiem czy potrafię…
– Musimy spróbować.
Zaczęliśmy chodzić na terapię dla rodziców po stracie dziecka. Na początku było trudno – każdy opowiadał swoją historię, a ja miałem ochotę uciec stamtąd jak najdalej. Ale z czasem zaczęliśmy rozmawiać o Krzysiu bez łez w oczach.
Zaczęliśmy też pomagać innym – organizowaliśmy spotkania wsparcia dla rodzin po tragediach drogowych. Pisaliśmy listy do lokalnych władz o poprawę bezpieczeństwa na przejściach dla pieszych.
Nasz dom powoli znów zaczął tętnić życiem. Borys przestał wyć pod drzwiami Krzysia i zaczął spać u nas w sypialni. Iza wróciła do pracy w bibliotece i zaczęła prowadzić zajęcia dla dzieci.
Czasem nadal budzę się w nocy z uczuciem pustki i tęsknoty tak silnej, że aż boli fizycznie. Ale wtedy przypominam sobie słowa Krzysia: „Poradzimy sobie”.
Może nigdy nie pogodzimy się ze stratą syna. Może zawsze będzie nam brakować jego śmiechu i obecności przy stole. Ale nauczyliśmy się żyć dalej – dla siebie nawzajem i dla tych, którzy nas potrzebują.
Czasem zastanawiam się: czy można naprawdę pogodzić się ze stratą dziecka? Czy życie po tragedii może mieć jeszcze sens? Może odpowiedź kryje się właśnie w tych prostych słowach: poradzimy sobie…