Ostatnia szansa: Historia Marka i Danusi
Ostatni raz – Zabiję cię, cholera! – wrzasnąłem, waląc pięściami w drzwi naszego domu. Słyszałem za sobą głosy sąsiadów, którzy próbowali mnie powstrzymać. – Marek, co ty wyprawiasz? Jutro znów będziesz prosił o wybaczenie! I nie wstyd? Dwóch chłopców wychowaliście, twoja Danusia nigdy ci powodu nie dała, a ty się pośmiewasz i ją też! – krzyczała pani Zosia zza płotu. Ale ja byłem jak w amoku. W głowie dudniło mi od wódki i wstydu, który próbowałem zagłuszyć gniewem.
Danusia nie otwierała. Słyszałem tylko jej cichy płacz za drzwiami i szelest kroków naszych synów, którzy pewnie skuleni w kącie bali się odezwać. W końcu opadłem na schody, łapiąc się za głowę. Przez chwilę miałem ochotę rozwalić te drzwi na kawałki, ale zabrakło mi siły. Zamiast tego zacząłem płakać. Tak po prostu, jak dziecko. Ludzie patrzyli na mnie z pogardą, a ja czułem się jak śmieć.
Nie zawsze tak było. Kiedyś byłem dumny z tego domu. Zbudowałem go własnymi rękami razem z ojcem Danusi. Pamiętam jej śmiech, kiedy malowaliśmy ściany na żółto i niebiesko, bo nie mogliśmy się zdecydować na jeden kolor. Byliśmy szczęśliwi. Potem pojawili się chłopcy – Paweł i Michał. Myślałem, że będę dla nich wzorem, że będą się mnie bać i szanować jednocześnie. Ale gdzieś po drodze wszystko się posypało.
Praca w tartaku była ciężka, a pieniądze coraz mniejsze. Zacząłem pić z chłopakami po robocie, najpierw dla rozluźnienia, potem już z przyzwyczajenia. Danusia prosiła, żebym przestał, ale ja tylko się śmiałem. – Co ty wiesz o życiu? – rzucałem jej w twarz. – Siedzisz w domu, dzieci cię słuchają, a ja muszę harować jak wół! – Tylko że ona nigdy nie narzekała. Zawsze była cicha, spokojna, gotowała obiad nawet wtedy, gdy wracałem pijany i rzucałem talerzami.
Dziś przegiąłem. To był ostatni raz – powtarzałem sobie w głowie, ale przecież już tyle razy to mówiłem. Tym razem jednak coś pękło. Kiedy zobaczyłem strach w oczach Michała, młodszego syna, poczułem się jak potwór. On miał dopiero dziesięć lat, a już wiedział, jak chować się przed ojcem.
– Marek, idź do siebie! – krzyczała sąsiadka. – Daj im spokój! – Ale ja nie mogłem odejść. Coś mnie trzymało przy tych drzwiach, jakby to była ostatnia szansa na naprawienie wszystkiego.
W końcu drzwi się uchyliły. Stanęła w nich Danusia – blada, z podkrążonymi oczami, ale wyprostowana jak nigdy wcześniej.
– Marek, dość – powiedziała cicho, ale stanowczo. – Nie wejdziesz tu dzisiaj. Nie chcę cię widzieć pijanego ani ja, ani dzieci.
– Danusia… Przepraszam… Ja…
– Ile razy już przepraszałeś? Ile razy obiecywałeś? – Jej głos drżał ze złości i rozpaczy jednocześnie. – Dziś byłeś gotów mnie uderzyć przy dzieciach! Marek… ja już nie mogę.
Chciałem ją przytulić, błagać o wybaczenie, ale ona zamknęła drzwi przed moim nosem. Zostałem sam na schodach, słysząc tylko szum własnej krwi w uszach i śmiech sąsiadów za płotem.
Noc była zimna. Siedziałem tak do rana, próbując zebrać myśli. Przypominały mi się wszystkie chwile szczęścia: pierwszy spacer z Danusią po łące za wsią, narodziny Pawła i Michała, wspólne święta przy stole… I nagle dotarło do mnie, że mogę to wszystko stracić przez własną głupotę.
Rano przyszedł do mnie Paweł. Miał czternaście lat i był już prawie mojego wzrostu.
– Tata… Mama mówiła, żebyś poszedł do babci na kilka dni.
– Paweł… Synu…
– Nie chcemy cię tu teraz – powiedział cicho i spuścił wzrok.
To bolało bardziej niż cokolwiek innego. Wstałem więc i poszedłem do matki na drugi koniec wsi. Tam też nie było łatwo.
– Marek… Synku… Co ty wyprawiasz? – Matka patrzyła na mnie z troską i rozczarowaniem.
– Mamo… Ja już nie wiem…
– Musisz przestać pić. Inaczej stracisz wszystko.
Leżałem na tapczanie przez dwa dni, nie mogąc spać ani jeść. W głowie miałem tylko obraz Danusi i chłopców. W końcu postanowiłem pójść na mityng AA do miasta. Bałem się jak cholera – co ludzie powiedzą? Ale wiedziałem, że jeśli teraz nie spróbuję się zmienić, to już nigdy nie dostanę drugiej szansy.
Na pierwszym spotkaniu siedziałem cicho jak mysz pod miotłą. Słuchałem historii innych facetów takich jak ja – wszyscy coś stracili przez alkohol: rodziny, domy, pracę… Wtedy zrozumiałem, że nie jestem sam.
Po tygodniu zadzwoniła Danusia.
– Marek… Chciałam ci powiedzieć… Chłopcy pytają o ciebie.
– Danusia… Ja chodzę na spotkania… Staram się…
– Wiem. Sąsiadka widziała cię w autobusie do miasta.
– Mogę wrócić?
– Jeszcze nie teraz… Ale jeśli wytrwasz… Może spróbujemy jeszcze raz.
To była moja ostatnia szansa.
Minęły trzy miesiące. Nie piję od dziewięćdziesięciu dni. Każdego dnia walczę ze sobą i ze starymi nawykami. Chodzę do pracy, wracam do matki na nocleg, rozmawiam z chłopcami przez telefon. Danusia powoli zaczyna mi ufać na nowo.
Czasem pytam siebie: czy można naprawić to wszystko? Czy rodzina jeszcze kiedyś mi wybaczy? Czy człowiek naprawdę może się zmienić? Może to właśnie jest ta ostatnia szansa – żeby udowodnić sobie i innym, że warto walczyć o miłość.