Ojciec, oddaj mieszkanie – już przeżyłeś swoje. Po tych słowach córka trzasnęła drzwiami…

— Tato, oddaj mieszkanie — swoje już przeżyłeś. — Jej głos był zimny, obcy. Stała w progu, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakby broniła się przede mną, a nie odwrotnie. Przez chwilę miałem nadzieję, że zaraz się uśmiechnie, powie: „żartowałam”, ale zamiast tego usłyszałem trzask drzwi. Echo tego dźwięku odbiło się od pustych ścian i wróciło do mnie jak wyrzut sumienia.

Zostałem sam. Po odejściu Zofii wszystko straciło sens — nawet herbata smakowała gorzko, choć zawsze piłem ją z dwiema łyżeczkami cukru. Nasze mieszkanie na warszawskim Mokotowie, kiedyś pełne śmiechu i zapachu pieczonego chleba, teraz przypominało mi muzeum wspomnień. Każdy przedmiot miał swoją historię: filiżanka z odpryskiem po naszej pierwszej kłótni, stary fotel, w którym Zofia czytała wieczorami, zdjęcia na ścianie — jeszcze z czasów, gdy byliśmy rodziną.

Córka, Marta, przychodziła coraz rzadziej. Odkąd wyszła za Michała i urodziła bliźniaki, jej świat zaczął kręcić się wokół własnej rodziny. Rozumiałem to — przecież sam kiedyś byłem młody, zabiegany, zapatrzony w przyszłość. Ale nie spodziewałem się, że przyjdzie dzień, w którym usłyszę od niej coś takiego.

— Tato, my z Michałem nie mamy gdzie mieszkać. Ty masz duże mieszkanie, a jesteś sam. Przecież możesz zamieszkać u cioci albo w jakimś domu spokojnej starości. — Jej słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Próbowałem tłumaczyć:

— Marto, to jest mój dom. Tu przeżyłem całe życie z twoją mamą. Tu się wychowałaś…

— Ale ty już nie masz przyszłości! — przerwała mi ostro. — My mamy dzieci, kredyt na głowie. Ty możesz sobie pozwolić na zmianę.

Patrzyłem na nią i nie poznawałem własnej córki. Czy naprawdę tak bardzo się zmieniła? Czy to ja jestem już tylko przeszkodą?

Wieczorem długo siedziałem w ciemności. Próbowałem znaleźć w sobie złość, gniew — ale czułem tylko pustkę. Przypomniałem sobie czasy, gdy Marta była mała. Jak biegała po mieszkaniu w różowych kapciach i wołała: „Tatusiu, zobacz!” Jak tuliła się do mnie po koszmarze sennym. Gdzie podziały się te wszystkie uczucia?

Następnego dnia zadzwonił telefon.

— Tato? — głos Marty był chłodny. — Przemyślałeś już sprawę? Michał znalazł już nawet firmę przeprowadzkową…

— Marto… — zacząłem cicho. — Czy ty naprawdę chcesz mnie wyrzucić z domu?

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— To nie tak… Po prostu… My musimy gdzieś żyć. Ty już swoje przeżyłeś.

Odkładając słuchawkę poczułem się staro jak nigdy dotąd.

Przez kolejne dni unikałem ludzi. Sąsiadka pani Helena próbowała mnie zagadywać na klatce schodowej:

— Panie Januszu, wszystko w porządku? Wygląda pan na zmęczonego.

Uśmiechnąłem się blado:

— Wszystko dobrze, pani Heleno. Trochę gorszy dzień.

Ale to nie był tylko jeden dzień — to była cała seria dni bez sensu.

Wieczorami oglądałem stare filmy z Zofią na kasetach VHS. Czasem mówiłem do niej na głos:

— Zosiu, co byś zrobiła na moim miejscu? Czy pozwoliłabyś Marcie zabrać ci dom?

Odpowiedzi nie było.

Któregoś dnia przyszedł Michał.

— Panie Januszu, niech pan spojrzy na to rozsądnie. Marta jest jedynaczką, mieszkanie i tak kiedyś będzie jej. A pan… no cóż…

Przerwałem mu:

— A ja jeszcze żyję.

Spojrzał na mnie z irytacją:

— Ale jak długo? Wie pan, ile kosztuje wynajem kawalerki w Warszawie? My nie damy rady.

Poczułem się jak intruz we własnym domu.

W nocy nie mogłem spać. Wstałem i chodziłem po mieszkaniu, dotykając mebli, zdjęć, książek Zofii. Każdy kąt przypominał mi o tym, kim byłem i co straciłem.

Zadzwoniłem do starego przyjaciela, Andrzeja.

— Janusz, nie daj się wypchnąć! To twoje życie! — krzyczał przez telefon. — Dzieciom trzeba pomagać, ale nie kosztem własnej godności!

Ale czy to jest godność? Czy może upór starego człowieka?

W końcu Marta przyszła sama. Usiadła naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.

— Tato… Przepraszam za ton ostatnio. Ale my naprawdę nie mamy wyjścia.

Patrzyłem na nią długo.

— Marto… A jeśli ja tu umrę sam? Jeśli nikt nie będzie przy mnie?

Spuściła wzrok.

— Nie chcę cię skrzywdzić… Ale musisz nas zrozumieć.

Czy naprawdę muszę?

Wyszedłem na balkon i patrzyłem na rozświetlone okna sąsiadów. W każdym z nich toczyło się inne życie — może równie samotne jak moje?

Dziś siedzę przy tym samym stole i piszę te słowa. Nie wiem jeszcze, co zrobię. Może oddam mieszkanie Marcie — może nie mam już siły walczyć. A może zostanę tu do końca i będę czekał na dzień, w którym ktoś zapuka do moich drzwi nie po to, by coś odebrać, ale by zapytać: „Tato, jak się czujesz?”

Czy naprawdę rodzina znaczy dziś tyle samo co kiedyś? Czy dzieci mają prawo żądać od rodziców wszystkiego — nawet ich ostatniego schronienia? Może to ja jestem już tylko cieniem przeszłości…