Krzyk Zosi: Gdy Głos Córki Ratuje Matkę
– Mamo, proszę, nie rób tego! – głos Hani rozdarł ciszę naszego małego mieszkania na Podgórzu. Stałam przy kuchennym stole, trzymając w ręku telefon z otwartą aplikacją bankową. Palec drżał mi nad przyciskiem „wyślij przelew”. To miał być początek nowego życia – naszego życia. Po latach wynajmowania ciasnych pokoi, wreszcie znalazłam mieszkanie, które mogłybyśmy nazwać domem. Ale w oczach mojej córki widziałam coś, co ścisnęło mi serce – strach pomieszany z determinacją.
– Haniu, przecież wszystko sprawdziłam. Pan Marek jest uczciwy, ma wszystkie dokumenty… – próbowałam ją uspokoić, choć sama czułam niepokój. Ostatnie tygodnie były dla mnie jak jazda bez trzymanki: praca na dwa etaty w szkole i kawiarni, nieprzespane noce, przeglądanie ogłoszeń, rozmowy z agentami nieruchomości. Każda złotówka była dla mnie jak cegiełka do lepszego jutra dla nas obu.
Hania miała dwanaście lat i od śmierci ojca była moim jedynym światłem. Była bystra, czasem aż za bardzo. Ostatnio jednak widziałam, że coś ją gryzie – zamykała się w sobie, unikała rozmów. Myślałam, że to przez szkołę albo koleżanki, ale teraz widziałam, że chodzi o coś więcej.
– Mamo, on kłamie! – wykrzyknęła nagle. – Widziałam go wczoraj na ulicy. Rozmawiał z jakąś kobietą i mówił jej, że już niedługo będzie miał dużo pieniędzy. Słyszałam to! – Jej głos był pełen rozpaczy.
Zamarłam. Przez chwilę chciałam ją zignorować – przecież dzieci mają bujną wyobraźnię, prawda? Ale coś w jej oczach sprawiło, że poczułam lodowaty dreszcz na plecach.
– Haniu, jesteś pewna? – zapytałam cicho.
Skinęła głową. – Tak. I jeszcze… widziałam jego ogłoszenie na innym portalu. To samo mieszkanie, ale inny numer telefonu i inne nazwisko.
Serce zaczęło mi walić jak oszalałe. Przypomniałam sobie wszystkie drobne nieścisłości: pośpiech pana Marka, jego niechęć do spotkań w mieszkaniu po zmroku, dziwne tłumaczenia dotyczące dokumentów. Przez chwilę miałam ochotę wybuchnąć płaczem – tyle miesięcy wyrzeczeń, tyle nadziei… Czy naprawdę byłam aż tak naiwna?
– Dobrze, Haniu. Nie przeleję tych pieniędzy – powiedziałam drżącym głosem. – Ale musimy to zgłosić na policję.
Przez następne godziny siedziałyśmy razem na komisariacie. Policjant spoglądał na mnie z politowaniem – nie byłam pierwszą osobą w Krakowie, która dała się nabrać na taki numer. Pokazałam mu wszystkie maile i wiadomości od pana Marka. Hania opowiedziała o tym, co widziała i słyszała.
Wróciłyśmy do domu późnym wieczorem. Byłam wykończona psychicznie i fizycznie. Hania zasnęła wtulona we mnie jak wtedy, gdy była mała i bała się burzy. Ja jednak nie mogłam zasnąć. Wpatrywałam się w sufit i myślałam o tym, jak blisko byłam katastrofy.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama z Nowego Sącza.
– Zosiu, czy wszystko u was w porządku? – zapytała z troską w głosie.
Nie chciałam jej martwić, ale głos mi się załamał i wszystko jej opowiedziałam. Zamiast wyrzutów usłyszałam tylko: – Najważniejsze, że masz Hanię i że jesteście razem. Pieniądze można odzyskać, ale rodziny nie.
Przez kolejne dni żyłyśmy w zawieszeniu. Policja obiecała się odezwać, ale wiedziałam, że szanse na złapanie oszusta są niewielkie. Czułam się winna – jak mogłam być tak ślepa? Jak mogłam narazić nas na taką tragedię?
Hania była cicha i zamyślona. Pewnego wieczoru usiadła obok mnie na kanapie.
– Mamo… przepraszam, że krzyczałam na ciebie wtedy przy stole – powiedziała cicho.
Objęłam ją mocno.
– Nie masz za co przepraszać. To ja powinnam ci dziękować. Uratowałaś nas.
Popłakałyśmy się obie.
Kilka dni później zadzwonił telefon. To był policjant: – Pani Zofio, mamy dobre wieści. Udało się zatrzymać podejrzanego dzięki zeznaniom pani córki i innym zgłoszeniom.
Poczułam ulgę tak wielką, że nogi się pode mną ugięły. Nie odzyskałyśmy wszystkich pieniędzy – część już przepadła – ale najważniejsze było to, że nie straciłyśmy wszystkiego.
Z czasem wróciłyśmy do codzienności: szkoła Hani, moja praca w kawiarni i korepetycje z matematyki dla dzieci sąsiadów. Nadal marzymy o własnym mieszkaniu, ale teraz wiem jedno: nigdy więcej nie zignoruję głosu mojej córki ani własnej intuicji.
Czasem wieczorem patrzę na Hanię i myślę: ile razy dorośli nie słuchają swoich dzieci? Ile razy odrzucamy ich lęki jako dziecinne fanaberie? A przecież czasem to właśnie one widzą więcej niż my sami…