Kiedy macierzyństwo boli: Wyznanie Marii z Krakowa

— Mamo, nie przesadzaj, przecież nie wyjeżdżam na zawsze — powiedziała Zosia, zamykając za sobą drzwi. Jej głos odbił się echem w pustym przedpokoju, a ja poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce. Stałam tam jeszcze chwilę, wpatrując się w drzwi, które już dawno przestały się ruszać. Wtedy dotarło do mnie, że zostałam sama. Po raz pierwszy od dwudziestu siedmiu lat w naszym mieszkaniu panowała cisza, która nie była chwilowa.

Nazywam się Maria Nowak. Mam pięćdziesiąt cztery lata i całe życie mieszkałam w Krakowie. Zawsze byłam matką — najpierw dla Pawła, potem dla Zosi i w końcu dla najmłodszego, Michała. Mój mąż, Andrzej, zmarł nagle na zawał serca, kiedy Michał miał zaledwie sześć lat. Od tamtej pory byłam dla dzieci wszystkim: matką, ojcem, przyjaciółką, czasem nawet wrogiem, kiedy trzeba było postawić granice. Nie miałam czasu na siebie. Nie miałam nawet czasu pomyśleć, kim jestem poza byciem matką.

Teraz, kiedy ostatnia z moich pociech wyprowadziła się do własnego życia, poczułam się jak pusta skorupa. Przez pierwsze dni chodziłam po mieszkaniu bez celu, otwierałam szafki, sprawdzałam, czy w lodówce jest mleko, choć nikt już nie pił mleka na śniadanie. Pranie przestało się piętrzyć, a ja nie wiedziałam, co zrobić z wolnym czasem. Próbowałam dzwonić do dzieci, ale zawsze były zajęte. „Mamo, oddzwonię później” — słyszałam od Michała. „Mamo, mam spotkanie” — mówiła Zosia. Paweł mieszkał w Warszawie i kontaktował się rzadko, zawsze w pośpiechu.

Pewnego wieczoru usiadłam przy kuchennym stole i zaczęłam płakać. Nie był to cichy płacz, do którego przywykłam przez lata — to był szloch, który wydobywał się z głębi mojego ciała. Czułam się zdradzona przez własne życie. Poświęciłam wszystko dla rodziny, a teraz zostałam sama. Czy tak miało wyglądać moje życie? Czy to jest nagroda za lata wyrzeczeń?

Zadzwoniła wtedy moja siostra, Helena. „Mario, musisz coś ze sobą zrobić. Zacznij żyć dla siebie” — powiedziała. Ale jak? Nie wiedziałam nawet, co lubię. Przez lata nie miałam hobby, nie spotykałam się z przyjaciółkami, nie wychodziłam do kina. Wszystko kręciło się wokół dzieci. Nawet Andrzeja nie potrafiłam opłakać do końca, bo musiałam być silna dla nich.

Zaczęłam wychodzić na długie spacery po Plantach. Obserwowałam ludzi: zakochane pary, matki z dziećmi, starsze panie z psami. Czułam się przezroczysta. Nikt na mnie nie patrzył. W sklepie ekspedientka pytała: „Co podać?”, a ja nie wiedziałam, czego chcę. Kiedyś kupowałam to, co lubią dzieci. Teraz nie miałam pojęcia, co lubię ja sama.

Któregoś dnia spotkałam sąsiadkę, panią Wandę. „Mario, czemu taka smutna chodzisz?” — zapytała. Zaczęłyśmy rozmawiać. Okazało się, że ona też przeżyła coś podobnego. „Dzieci wyjechały do Anglii, mąż zmarł. Myślałam, że zwariuję z samotności. Ale wiesz co? Zaczęłam chodzić na zajęcia z jogi. Poznałam nowe osoby. Może spróbujesz?” — zaproponowała.

Nie wierzyłam, że to coś zmieni, ale poszłam. Na pierwszych zajęciach czułam się niezręcznie. Byłam najstarsza. Wszyscy wydawali się szczęśliwi i spełnieni. Ale z czasem zaczęłam czuć się lepiej. Po zajęciach szłyśmy z dziewczynami na kawę. Zaczęłam słuchać ich historii. Okazało się, że wiele z nich przeżywało podobne rozterki. Nie byłam sama.

Z czasem zaczęłam próbować nowych rzeczy. Zapisałam się na kurs fotografii. Kupiłam aparat — pierwszy raz od lat wydałam pieniądze na coś tylko dla siebie. Zaczęłam robić zdjęcia Krakowa o świcie. Odkrywałam miasto na nowo. Zaczęłam nawet pisać pamiętnik. To było dziwne uczucie — pisać o sobie, nie o dzieciach.

Ale mimo tych małych sukcesów, wciąż czułam pustkę. Najgorzej było wieczorami. Siadałam w salonie i patrzyłam na zdjęcia dzieci. Przypominałam sobie ich pierwsze kroki, pierwsze słowa, wspólne wakacje nad morzem. Czasem dzwoniłam do Zosi bez powodu. „Mamo, wszystko w porządku?” — pytała z niepokojem. „Tak, chciałam tylko usłyszeć twój głos” — odpowiadałam, choć w środku krzyczałam z tęsknoty.

Pewnej niedzieli Paweł przyjechał z narzeczoną. Przy stole panowała niezręczna cisza. „Mamo, musisz zacząć żyć swoim życiem” — powiedział w końcu. „My cię kochamy, ale nie możemy być twoim całym światem.”

Te słowa bolały. Przez kilka dni nie mogłam spać. Zastanawiałam się, czy byłam złą matką. Czy za bardzo ich kochałam? Czy powinnam była wcześniej pomyśleć o sobie?

Z czasem zaczęłam rozumieć, że muszę nauczyć się żyć na nowo. Zaczęłam spotykać się z Heleną na kawę. Razem chodziłyśmy do kina, na spacery po Kazimierzu. Zaczęłam czytać książki, których nigdy wcześniej nie miałam czasu przeczytać. Powoli odnajdywałam siebie.

Ale wciąż boli. Macierzyństwo to nie tylko radość — to też ból rozstania, samotność, poczucie pustki. Nikt o tym nie mówi. Wszyscy mówią o szczęściu bycia matką, ale nikt nie przygotowuje nas na moment, kiedy dzieci odchodzą.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: kim jestem, jeśli nie jestem już tylko matką? Czy potrafię być szczęśliwa sama ze sobą? Może to jest właśnie najtrudniejsza lekcja dorosłości — nauczyć się kochać siebie tak, jak przez lata kochałam innych.

A wy? Czy też czuliście kiedyś pustkę, kiedy ktoś bliski odszedł? Jak sobie z tym radzicie?