Kiedy choroba matki przewraca świat do góry nogami: Czy jestem złą córką, jeśli chcę żyć własnym życiem?

– Znowu nie przyszłaś na czas! – głos mamy przeszył ciszę mieszkania niczym ostrze. Stałam w progu, z torbą zakupów, zmarznięta i zmęczona po pracy. W jej oczach widziałam rozczarowanie i coś jeszcze – żal, którego nie potrafiłam już odczytać bez bólu.

– Mamo, miałam zebranie w pracy. Nie mogłam wyjść wcześniej – tłumaczyłam się, choć wiedziałam, że to nic nie zmieni.

– Dla ciebie zawsze coś jest ważniejsze – odpowiedziała cicho, odwracając wzrok. Poczułam znajome ukłucie winy. To uczucie towarzyszyło mi od miesięcy, odkąd mama zachorowała na stwardnienie rozsiane. Każdy dzień był walką – jej z ciałem, moją z własnym sumieniem.

Kiedy usłyszałam diagnozę, świat się zatrzymał. Pamiętam, jak siedziałyśmy razem w kuchni. Mama patrzyła przez okno na szare, listopadowe niebo.

– Nie chcę być dla ciebie ciężarem – powiedziała wtedy. – Ale nie wiem, czy dam radę sama.

Obiecałam jej wtedy wszystko: że będę przy niej, że nie pozwolę jej cierpieć samotnie. Ale życie nie zna litości dla takich obietnic. Praca w biurze rachunkowym, własne mieszkanie na kredyt, narzeczony – wszystko zaczęło się sypać pod ciężarem nowych obowiązków. Każdy dzień był logistyczną łamigłówką: praca, zakupy, gotowanie dla mamy, sprzątanie jej mieszkania, wizyty u lekarzy.

Narzeczony, Tomek, coraz częściej patrzył na mnie z wyrzutem.

– Nie możemy nawet obejrzeć razem filmu bez twojego telefonu – mówił pewnego wieczoru. – Ciągle tylko mama i mama…

– Ona mnie potrzebuje! – wybuchłam. – Ty możesz poczekać!

Wiedziałam jednak, że to nieprawda. On też miał swoje granice. Kilka tygodni później spakował swoje rzeczy i wyszedł. Zostałam sama z mamą i własnym poczuciem winy.

Brat? Michał mieszkał w Krakowie. Dzwonił raz na tydzień.

– Wiem, że masz ciężko, ale ja tu mam pracę… – tłumaczył się zawsze tym samym tonem. – Przecież mama ma ciebie.

Czułam się jak w pułapce. Każdego dnia walczyłam ze zmęczeniem i narastającą złością. Czasem łapałam się na tym, że mam ochotę wyjść i nie wracać przez tydzień. Ale potem widziałam mamę – coraz słabszą, coraz bardziej zależną ode mnie. I nienawidziłam siebie za te myśli.

Najgorsze były wieczory. Siadałam na kanapie w swoim mieszkaniu i płakałam w poduszkę. Przeglądałam zdjęcia znajomych na Facebooku: wyjazdy w góry, kolacje ze znajomymi, śluby… Moje życie stanęło w miejscu.

Pewnego dnia mama upadła w łazience. Zadzwoniła do mnie przerażona:

– Nie mogę wstać…

Rzuciłam wszystko i pobiegłam do niej. Pomogłam jej się podnieść, umyć, przebrać. Siedziałyśmy potem razem na łóżku.

– Przepraszam – szepnęła. – Gdybym mogła…

– Mamo, nie przepraszaj – odpowiedziałam automatycznie, choć w środku krzyczałam: „Nie dam już rady!”

Zaczęłam szukać pomocy: opieka społeczna, pielęgniarka środowiskowa… Ale każda rozmowa kończyła się podobnie:

– Córka powinna się opiekować matką – słyszałam od urzędniczki w OPS-ie. – Takie mamy tradycje.

A ja chciałam tylko odetchnąć. Chciałam mieć prawo do własnego życia bez poczucia winy.

W końcu wybuchłam podczas jednej z kłótni z mamą:

– Nie mogę być tu cały czas! Potrzebuję też czasu dla siebie! Czy to takie złe?

Mama spojrzała na mnie z bólem.

– Myślałam, że mnie kochasz…

Te słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego. Przez kolejne dni unikałyśmy rozmów. W domu wisiała cisza gęsta jak mgła.

Któregoś wieczoru zadzwonił Michał.

– Może powinniśmy pomyśleć o domu opieki? – zaproponował niepewnie.

– Mama by tego nie przeżyła – odpowiedziałam odruchowo. Ale potem zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę muszę poświęcić wszystko? Czy jestem złą córką, jeśli chcę mieć własne życie?

Zaczęłam chodzić na terapię. Tam po raz pierwszy usłyszałam: „Masz prawo do swoich granic”.

Powoli zaczęłam rozmawiać z mamą o pomocy z zewnątrz. Było trudno – płacz, wyrzuty sumienia, poczucie zdrady rodzinnych wartości. Ale wiedziałam już, że jeśli się nie zatrzymam, sama się rozpadnę.

Dziś mama ma opiekunkę kilka godzin dziennie. Ja wracam do siebie wieczorami i uczę się żyć na nowo – z poczuciem winy i ulgi jednocześnie.

Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: czy można być dobrą córką i nie zatracić siebie? Czy ktoś z was też walczy z tym dylematem?