Tajemnica szuflady: Historia, której nie chciałam znać
„Nie otwieraj tej szuflady” – słyszałam to zdanie tyle razy, że stało się niemal mantrą mojego dzieciństwa. Mama powtarzała je z takim spokojem, że aż czułam ciarki na plecach. Czasem mówiła to z uśmiechem, czasem z cieniem smutku w oczach, ale zawsze – zawsze – z tą samą stanowczością.
Pamiętam, jak miałam siedem lat i próbowałam podkraść się do jej sypialni. Komoda stała pod oknem, a jedna szuflada była zamknięta na kluczyk. Nigdy nie widziałam tego kluczyka. „To rzeczy, których nie musisz znać” – mówiła, gdy przyłapywała mnie na próbach. Z czasem przestałam pytać. Przestałam próbować. Ale ciekawość nigdy nie zgasła.
A potem, jak to w życiu bywa, wszystko się zmieniło. Mama zachorowała nagle. Rak trzustki – wyrok niemal natychmiastowy. Ostatnie miesiące spędziłyśmy razem w jej mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Była coraz słabsza, coraz mniej mówiła. Ale nawet wtedy, gdy leżała już w łóżku i patrzyła na mnie tymi swoimi wielkimi oczami, powtarzała: „Nie otwieraj tej szuflady, Marto. Proszę cię”.
Zmarła w listopadzie. Było zimno, padał deszcz ze śniegiem. Pogrzeb był skromny – tylko ja, ciocia Basia i kilku sąsiadów. Ojca nie było już od lat; wyjechał do Niemiec i słuch po nim zaginął. Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania. Pachniało jej perfumami i lekami.
Siedziałam na łóżku mamy i patrzyłam na komodę. Czułam się jak dziecko, które zaraz zostanie przyłapane na gorącym uczynku. Ale przecież już nikt mnie nie mógł powstrzymać.
Znalazłam kluczyk w szkatułce na biżuterię. Ręce mi drżały, gdy wsadzałam go do zamka. Przekręciłam – zamek ustąpił z cichym kliknięciem.
W środku leżały listy, stare zdjęcia i jeden gruby zeszyt w kratkę. Na pierwszej stronie zeszytu widniał napis: „Dla Marty – jeśli kiedyś będziesz musiała wiedzieć”.
Zaczęłam czytać. Najpierw były listy miłosne – nie od mojego ojca, ale od kogoś podpisującego się „Jacek”. Z każdym kolejnym listem serce biło mi szybciej. „Kocham cię bardziej niż życie”… „Nie mogę bez ciebie oddychać”… „Twój mąż nigdy się nie dowie”…
Zeszyt był pamiętnikiem mamy z lat 80-tych. Opisywała tam swoją młodość, studia na UW, pierwszą pracę w bibliotece i… romans z Jackiem. Pisała o tym, jak bardzo była nieszczęśliwa w małżeństwie z moim ojcem – zimnym, surowym człowiekiem, który nigdy jej nie kochał. Jacek był jej ucieczką, jej światłem.
Zamarłam, gdy przeczytałam fragment: „Wiem, że muszę wybrać. Zostanę z mężem dla Marty. Ale Jacek zawsze będzie częścią mojego serca… i jej życia”.
Przewracałam kolejne strony jak w transie. Były tam zdjęcia mamy z Jackiem – uśmiechnięci na Mazurach, przy ognisku, trzymający się za ręce. Na jednym zdjęciu byłam ja – mała dziewczynka w czerwonej sukience, siedząca na kolanach Jacka.
Nagle wszystko zaczęło układać się w całość: dlaczego ojciec był dla mnie taki obcy; dlaczego mama płakała po nocach; dlaczego nigdy nie mieliśmy wspólnych świąt.
W szufladzie znalazłam też akt urodzenia – mój akt urodzenia. W rubryce „ojciec” wpisane było imię mojego taty, ale obok ktoś ołówkiem dopisał: „Jacek?”.
Zadzwoniłam do cioci Basi. Głos mi się łamał:
– Ciociu… kim był Jacek?
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Marta… twoja mama bardzo cię kochała. Chciała cię chronić przed prawdą.
– Ale jaka jest prawda?!
– Jacek był jej wielką miłością. I… twoim ojcem.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. Całe życie żyłam w kłamstwie? Kim jestem? Dlaczego nikt mi nie powiedział?
Przez kolejne tygodnie chodziłam jak struta. Nie mogłam spać, nie mogłam jeść. W pracy (jestem nauczycielką polskiego w liceum) uczniowie pytali: „Co się stało?”, a ja tylko machałam ręką.
W końcu postanowiłam odnaleźć Jacka. Z zeszytu wiedziałam tylko tyle, że mieszkał kiedyś w Olsztynie. Zaczęłam szukać po nazwisku – znalazłam numer telefonu.
Długo wahałam się, zanim zadzwoniłam.
– Halo?
– Dzień dobry… Czy rozmawiam z Jackiem Nowakiem?
– Tak… Słucham?
– Nazywam się Marta Kowalczyk… Jestem córką Anny Kowalczyk.
Po drugiej stronie cisza była tak gęsta, że aż bolały mnie uszy.
– Marta… Boże… Ile ty masz lat?
– Trzydzieści dwa.
– Wiedziałem, że kiedyś zadzwonisz…
Spotkaliśmy się tydzień później w kawiarni przy dworcu w Olsztynie. Jacek był starszy niż na zdjęciach, siwy, ale miał te same ciepłe oczy co ja.
Rozmawialiśmy godzinami. Opowiadał mi o mamie, o ich miłości, o tym jak bardzo chciał być częścią mojego życia, ale mama bała się skandalu i plotek – lata 90-te w Polsce to nie były czasy na takie historie.
– Próbowałem ją przekonać… Ale ona zawsze powtarzała: „Marta musi mieć normalny dom” – mówił Jacek ze łzami w oczach.
– A ja nigdy nie miałam normalnego domu – odpowiedziałam gorzko.
Wróciłam do Warszawy z głową pełną pytań i sercem rozdrapanym do krwi. Przez kilka miesięcy próbowałam poukładać sobie wszystko na nowo: kim jestem? Czy jestem córką matki-zdrajczyni? Czy mogę kochać Jacka jak ojca? Czy powinnam wybaczyć mamie kłamstwo?
Rodzina zaczęła szeptać za moimi plecami – ciotki dzwoniły z pretensjami: „Po co grzebałaś w przeszłości?”, „Niektóre rzeczy lepiej zostawić zamknięte”.
Ale ja już nie mogłam udawać.
Któregoś dnia stanęłam przed lustrem i zobaczyłam w sobie oczy Jacka i uśmiech mamy. Zrozumiałam wtedy jedno: jestem sobą – Martą Kowalczyk-Nowak, kobietą z trudną historią i jeszcze trudniejszym sercem.
Czasem myślę o tej szufladzie i o tym wszystkim, co zmieniła w moim życiu. Czy gdybym jej nie otworzyła, byłabym szczęśliwsza? Czy lepiej żyć w błogiej nieświadomości czy znać całą prawdę – nawet jeśli boli?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy każda tajemnica powinna ujrzeć światło dzienne?