Kobieta w czerwieni – opowieść z Białowieży
Stałem na peronie stacji „Północna” w Białowieży, zmarznięty do szpiku kości, kiedy ją zobaczyłem. Kobieta w karminowym płaszczu stała na samym skraju peronu, jakby już nie należała do tego świata. Wiatr szarpał jej ubraniem, a włosy, niedbale spięte w kok, wymykały się spod cienkiej gumki. Miała w uszach białe słuchawki, ale nie wyglądała, jakby słuchała muzyki – raczej jakby próbowała zagłuszyć ciszę, która ją otaczała. Przez chwilę wydawało mi się, że zaraz zrobi krok naprzód, prosto na tory. Moje serce zabiło szybciej.
– Przepraszam… – powiedziałem cicho, podchodząc bliżej. – Wszystko w porządku?
Spojrzała na mnie zaskoczona, jakby dopiero teraz zauważyła moją obecność. Jej oczy były czerwone od płaczu. Przez sekundę myślałem, że zaraz się rozpłacze, ale tylko pokręciła głową.
– Nic nie jest w porządku – wyszeptała. – Ale to nie twoja sprawa.
Chciałem odejść, ale coś mnie powstrzymało. Może to był ten płaszcz – tak jaskrawy na tle szarego poranka, może jej głos, który brzmiał jak echo moich własnych myśli sprzed kilku miesięcy. Sam wtedy stałem na krawędzi – nie peronu, ale życia. Po śmierci ojca wszystko się posypało: matka zamknęła się w sobie, brat wyjechał do Warszawy i przestał odbierać telefony. Zostałem sam z domem pełnym wspomnień i długów.
– Czekasz na pociąg? – zapytałem, próbując nadać rozmowie zwyczajny ton.
– Nie wiem – odpowiedziała po chwili milczenia. – Chyba na coś więcej niż pociąg.
Usiadłem obok niej na ławce. Przez chwilę milczeliśmy, słuchając stukotu kół gdzieś w oddali i szelestu liści niesionych przez wiatr. W końcu odważyłem się zapytać:
– Masz dokąd wracać?
Uśmiechnęła się smutno.
– Mam dom. Ale nie mam już rodziny.
Poczułem ukłucie współczucia. Chciałem coś powiedzieć, ale zabrakło mi słów. Wtedy ona zaczęła mówić – powoli, jakby każde słowo ważyło tonę.
– Mój mąż zostawił mnie dla innej kobiety. Zabrał dzieci do swojej matki. Mówią mi, że to dla ich dobra… Ale jak matka może żyć bez swoich dzieci?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Sam nigdy nie miałem dzieci, ale znałem ból straty aż za dobrze.
– Mam na imię Zofia – powiedziała nagle, jakby chciała przełamać lodowatą barierę między nami.
– Michał – przedstawiłem się.
Zofia spojrzała mi prosto w oczy. W jej spojrzeniu było coś znajomego – rozpacz pomieszana z nadzieją, że ktoś ją usłyszy.
– Wiesz… czasem myślę, że lepiej byłoby po prostu zniknąć – wyszeptała.
Zadrżałem. Przypomniałem sobie własne myśli sprzed miesięcy: „Po co to wszystko? Komu jestem potrzebny?”
– Też tak myślałem – przyznałem cicho. – Ale potem pomyślałem o mamie. O tym, że jeśli ja odejdę, ona zostanie zupełnie sama.
Zofia spuściła wzrok.
– Moja mama nie żyje od dawna…
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Pociąg nadjechał z daleka, rozświetlając mgłę światłami reflektorów. Ludzie zaczęli zbierać się na peronie, ale my zostaliśmy na ławce.
– Co zamierzasz zrobić? – zapytałem.
Zofia wzruszyła ramionami.
– Nie wiem… Może pojadę do siostry do Bielska. Może zostanę tu jeszcze chwilę…
Wtedy zadzwonił mój telefon. To była mama.
– Michał? Gdzie jesteś? Martwię się o ciebie…
Westchnąłem ciężko.
– Na stacji, mamo. Wszystko w porządku… Pomagam komuś.
Mama milczała przez chwilę.
– Wróć do domu przed zmrokiem, dobrze?
Obiecałem i rozłączyłem się. Zofia patrzyła na mnie z lekkim uśmiechem.
– Masz dla kogo wracać – powiedziała cicho.
Poczułem wyrzuty sumienia. Ostatnio coraz częściej unikałem domu i matki; nie potrafiłem patrzeć na jej smutek i bezradność. Ale teraz zrozumiałem, że ona też potrzebuje mnie tak samo mocno jak ja jej.
Pociąg zatrzymał się na peronie. Ludzie wysiadali i wsiadali w pośpiechu. Zofia podniosła się powoli.
– Dziękuję ci, Michał – powiedziała nagle. – Nie wiem jeszcze, co zrobię… Ale dzięki tobie wiem, że ktoś mnie widzi.
Patrzyłem za nią, gdy wsiadała do pociągu. Przez szybę zobaczyłem jej twarz – już nie tak smutną jak wcześniej. Pociąg ruszył i zniknął za zakrętem.
Zostałem sam na peronie z uczuciem dziwnej ulgi i smutku jednocześnie. Czy naprawdę wystarczy jeden przypadkowy człowiek, by uratować kogoś przed rozpaczą? Czy my wszyscy jesteśmy tylko przypadkowymi przechodniami w życiu innych?
Wróciłem do domu przed zmrokiem i po raz pierwszy od dawna usiadłem z mamą przy stole bez słowa wyrzutu czy żalu. Może właśnie o to chodzi w życiu – żeby być dla kogoś wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebuje?