Zamężna z milionerem: Między lodem a złotem
Śnieg w mieście już prawie stopniał, tylko na chodnikach wciąż widać piasek wmieszany w lód. Ale na cmentarzu biel jeszcze leży, choć zeszła z deszczami. Stoję przy grobie rodziców, dłonie mam zmarznięte, a serce ciężkie jak nigdy. „Dlaczego was nie ma?” – pytam w myślach, choć wiem, że odpowiedzi nie usłyszę. Ojciec zginął nagle, kiedy byłam w trzeciej klasie liceum. Mama nie wytrzymała długo bez niego – rak zabrał ją dwa lata później. Od tamtej pory jestem sama, choć od roku noszę nazwisko męża, którego pokochałam chyba bardziej z potrzeby bezpieczeństwa niż z prawdziwego uczucia.
Mój mąż – Michał Wysocki – to człowiek sukcesu. Milioner, właściciel kilku firm, zawsze elegancki, zawsze opanowany. Poznaliśmy się przypadkiem na konferencji biznesowej, gdzie byłam tłumaczką. On był gwiazdą wieczoru, ja – nikim. A jednak zaprosił mnie na kolację. Pamiętam jego spojrzenie: przenikliwe, pewne siebie, jakby już wtedy wiedział, że będę jego żoną. Zgodziłam się na ślub po pół roku znajomości. Wszyscy mówili: „Ania, to za szybko!”, ale ja chciałam uciec od samotności, od pustki w mieszkaniu po rodzicach.
Willa Michała na Saskiej Kępie była jak z innego świata. Marmury, kryształowe żyrandole, obrazy znanych malarzy na ścianach. Służba chodziła na palcach, a ja czułam się jak intruz. Teściowa – pani Helena – od początku patrzyła na mnie z góry. „Dziewczyno z blokowiska”, powtarzała pod nosem, kiedy myślała, że nie słyszę. Michał był dla niej oczkiem w głowie, a ja – przeszkodą.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę za zamkniętymi drzwiami gabinetu:
– Michał, ona nie pasuje do naszej rodziny! – głos Heleny drżał od emocji.
– Mamo, to moja decyzja – odpowiedział spokojnie Michał.
– Ona chce tylko twoich pieniędzy!
Zamarłam. Chciałam wejść i krzyknąć, że to nieprawda, ale zabrakło mi odwagi.
Z czasem zaczęłam czuć się coraz bardziej obco. Michał wracał późno z pracy, wiecznie zajęty telefonami i spotkaniami. Ja próbowałam odnaleźć się w nowej roli – żony milionera. Chodziłam na charytatywne bale, uczyłam się nazw win i projektantów mody. Ale nawet najdroższa sukienka nie potrafiła ukryć mojej niepewności.
Najgorzej było podczas rodzinnych obiadów. Helena zawsze znajdowała sposób, żeby mnie upokorzyć:
– Aniu, czy twoja mama też podawała rosół w takich talerzach? – pytała z udawaną troską.
– Nie mieliśmy takich talerzy – odpowiadałam cicho.
– No właśnie…
Michał milczał. Nigdy nie stanął po mojej stronie otwarcie. Czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego dnia odwiedziła mnie moja przyjaciółka z dzieciństwa, Magda. Usiadłyśmy w moim ogromnym salonie i piłyśmy herbatę.
– Anka, ty tu nie pasujesz – powiedziała nagle.
– Co masz na myśli?
– Jesteś smutna. Kiedyś byłaś inna…
Nie umiałam jej odpowiedzieć. Może miała rację?
Zaczęłam prowadzić dziennik. Pisałam o wszystkim: o tęsknocie za rodzicami, o chłodzie Michała, o upokorzeniach ze strony teściowej. Pisałam też o tym, jak bardzo boję się przyszłości. Czy będę tu zawsze tylko gościem?
W marcu śnieg zaczął topnieć szybciej niż zwykle. Wtedy wydarzyło się coś, co zmieniło wszystko. Michał wrócił do domu wcześniej niż zwykle i znalazł mnie płaczącą nad starym zdjęciem rodziców.
– Co się stało? – zapytał z troską, której dawno u niego nie widziałam.
– Tęsknię za nimi… I za sobą sprzed tego wszystkiego…
Usiadł obok mnie i przez chwilę milczeliśmy.
– Wiem, że nie jest ci łatwo – powiedział w końcu. – Ale ja też się boję. Boję się cię stracić.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Nie pokazujesz tego…
– Bo tak mnie wychowano. U nas nie mówi się o uczuciach.
To był pierwszy raz, kiedy poczułam, że może jednak jest dla nas jakaś szansa.
Niestety, następnego dnia wszystko wróciło do normy. Michał znów był zimny i zdystansowany. Helena przestała ze mną rozmawiać zupełnie po tym, jak odmówiłam udziału w kolejnym balu charytatywnym.
Zaczęłam coraz częściej wychodzić sama na długie spacery po mieście. Odwiedzałam stare miejsca z dzieciństwa: park przy szkole podstawowej, cukiernię na rogu ulicy, gdzie mama kupowała mi pączki w tłusty czwartek. Tam czułam się sobą.
Pewnego dnia spotkałam tam Piotra – kolegę z liceum. Rozmawialiśmy długo o dawnych czasach i o tym, jak bardzo życie potrafi nas zaskoczyć.
– Aniu, pamiętasz jak marzyłaś o podróżach?
Uśmiechnęłam się smutno.
– Teraz mam wszystko oprócz wolności…
Piotr spojrzał mi prosto w oczy:
– Może czas coś zmienić?
Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Czy naprawdę mogę jeszcze coś zmienić? Czy jestem skazana na życie w złotej klatce?
Dziś znów byłam na cmentarzu. Śnieg już prawie stopniał całkiem. Stałam nad grobem rodziców i szeptałam:
– Mamo, tato… Co byście mi poradzili?
Cisza była jedyną odpowiedzią.
Wracając do domu przez zasypane piaskiem chodniki myślałam tylko o jednym: czy bogactwo naprawdę daje szczęście? Czy można być kochaną bez względu na to, ile się ma pieniędzy?
Może czas przestać żyć cudzymi oczekiwaniami i zacząć słuchać siebie? Czy odwaga do zmian przychodzi wtedy, gdy najbardziej jej potrzebujemy?