Za późno na żal: drogi powrotnej brak
— No dobrze, pani Antonino Grzegorzewna, trochę pana podleczyliśmy, zalecenia wydali. Teraz tylko niech pani uważa na siebie, niech pani nie przegapi — uśmiechnął się lekarz, poklepał mnie po ramieniu i z galanterią otworzył drzwi, żebym mogła wyjść z torbami. Czułam, jak w gardle stanął mi suchy, gorzki kłąb. Przez chwilę nie mogłam złapać oddechu. W korytarzu szpitalnym pachniało płynem do dezynfekcji i zmęczeniem. Mój mąż, Janusz, leżał za drzwiami sali po operacji serca. Przez ostatnie tygodnie żyłam tylko jego chorobą, zapominając o sobie i o wszystkim innym.
Ale to nie choroba była najgorsza. Najgorsza była świadomość, że wracam do pustego domu. Że od miesięcy coś się między nami psuło, a ja nie miałam odwagi zapytać wprost: „Co się dzieje?”. Zawsze byliśmy razem — ja, Janusz i nasza córka Ola. A potem pojawiła się ona — Marta. Moja przyjaciółka od lat, sąsiadka z naprzeciwka, kobieta z wiecznym uśmiechem i gotową radą na każdy problem.
Wszystko zaczęło się niewinnie. Marta pomagała mi przy Januszu, kiedy ja musiałam iść do pracy albo załatwić sprawy w urzędzie. Przynosiła mu rosół, czytała gazety, rozmawiała z nim godzinami. Byłam jej wdzięczna. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Pewnego wieczoru wróciłam wcześniej do domu. Ola siedziała w swoim pokoju ze słuchawkami na uszach. W kuchni usłyszałam cichy śmiech. Weszłam i zobaczyłam Martę i Janusza pochylonych nad stołem. Ich dłonie niemal się dotykały. Zamarłam. — O, Antonina! — Marta podskoczyła nerwowo. — Właśnie rozmawialiśmy o twoim ulubionym cieście… — Janusz spojrzał na mnie z tym swoim zmęczonym uśmiechem. — Chciałem zrobić ci niespodziankę — dodał cicho.
Nie powiedziałam nic. Uśmiechnęłam się sztucznie i wyszłam do łazienki. Tam pozwoliłam sobie na łzy. Coś we mnie pękło.
Od tamtej pory zaczęłam widzieć więcej. Szeptane rozmowy przez telefon, nagłe wyjścia Marty „po zakupy”, spojrzenia Janusza, które kiedyś były tylko dla mnie. Zaczęłam podejrzewać najgorsze, ale nie miałam dowodów.
Aż do dnia, gdy Janusz trafił do szpitala po zawale. Wtedy Marta była przy mnie cały czas. Trzymała mnie za rękę, pocieszała, gotowała obiady dla Oli. Byłam wdzięczna i jednocześnie czułam się upokorzona własną bezradnością.
Któregoś dnia znalazłam w kieszeni Janusza liścik: „Nie mogę już dłużej tak żyć. Kocham cię. M.”
Serce mi stanęło. Przez chwilę miałam ochotę rzucić wszystkim i uciec gdzieś daleko. Ale zostałam. Dla Oli, dla siebie — choć nie wiedziałam już kim jestem.
Wieczorem usiadłam naprzeciwko Janusza w szpitalnej sali.
— Powiedz mi prawdę — wyszeptałam drżącym głosem.
Janusz odwrócił wzrok.
— To nie tak… To wszystko przez chorobę… Potrzebowałem kogoś…
— A ja? — przerwałam mu ostro. — Ja byłam obok! Codziennie!
— Ty byłaś silna… Marta rozumiała mój strach.
Poczułam się jak ktoś zbędny we własnym życiu.
Następnego dnia spotkałam Martę na klatce schodowej.
— Antonina… — zaczęła niepewnie.
— Nie mów nic — przerwałam jej zimno. — Noża nie wbija się w plecy przyjaciela.
Marta spuściła głowę i uciekła bez słowa.
Przez kolejne tygodnie żyłam jak w transie. Ola zamknęła się w sobie, przestała rozmawiać nawet ze mną. Janusz wracał do zdrowia powoli, ale między nami rosła przepaść.
Któregoś wieczoru usiadłyśmy z Olą przy stole.
— Mamo… czy ty jeszcze kochasz tatę? — zapytała nagle.
Zatkało mnie.
— Nie wiem, Olu… Nie wiem nawet, czy potrafię mu wybaczyć.
Ola spojrzała na mnie smutno.
— Ja też nie wiem, czy potrafię…
Czas płynął wolno jak miód spływający z łyżki. Każdy dzień był walką o normalność: zakupy, praca, szkoła Oli, rehabilitacja Janusza. Marta wyprowadziła się z bloku kilka tygodni później. Nikt nie wiedział dokąd.
Czasem łapałam się na tym, że tęsknię za dawną przyjaźnią, za rozmowami do późna w nocy i wspólnymi spacerami po parku. Ale potem przypominałam sobie ból zdrady i czułam tylko pustkę.
Dziś siedzę sama przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcie sprzed lat: ja, Janusz i Ola na Mazurach, uśmiechnięci i szczęśliwi. Zastanawiam się: czy można jeszcze odbudować coś, co zostało tak brutalnie zniszczone? Czy wybaczenie jest możliwe? Czy lepiej odejść i zacząć wszystko od nowa?
Może to już za późno na żal? Może drogi powrotnej naprawdę nie ma? Co wy byście zrobili na moim miejscu?