Miłość starszej pielęgniarki ocaliła pacjentkę, gdy chirurdzy poddali się
Szpitalny pokój tonął w półmroku. Przyćmione światło lampki nocnej ledwo oświetlało moją twarz. Słyszałam cichy szum aparatury i oddechy innych pacjentek. Miałam piętnaście lat, a czułam się jakbym przeżyła już całe życie. Straciłam rodziców w wypadku samochodowym – to było zimą, śnieg skrzypiał pod butami policjantów, którzy przyszli do sierocińca z tą wiadomością. Od tamtej pory nie ufałam już nikomu. Nawet sobie.
Teraz leżałam w szpitalu miejskim w Krakowie. Ból w piersi pojawił się nagle, jakby ktoś ścisnął moje serce żelazną dłonią. Wychowawczyni z domu dziecka zawiozła mnie na izbę przyjęć. Pamiętam jej spojrzenie – zmęczone, obojętne, jakby była już pogodzona z tym, że dzieci takie jak ja mają pecha. Lekarze długo nie mogli postawić diagnozy. Przewożono mnie z sali do sali, robiono kolejne badania. W końcu usłyszałam słowa, które brzmiały jak wyrok: „Zapalenie mięśnia sercowego. Stan ciężki.”
Leżałam na oddziale kardiologicznym, otoczona przez obcych ludzi i maszyny. Każdy dzień był taki sam – kroplówki, tabletki, badania i czekanie na coś, co miało się wydarzyć, choć nikt nie mówił co. Lekarze rozmawiali ze sobą przy moim łóżku, czasem rzucali na mnie szybkie spojrzenia pełne litości. „Nie reaguje na leczenie. Może być gorzej.”
Pewnej nocy obudziłam się zlana potem. Serce biło mi tak szybko, że myślałam, że zaraz wyskoczy z piersi. Zawołałam pielęgniarkę. Przyszła pani Zofia – starsza kobieta o siwych włosach i ciepłych oczach. Usiadła przy mnie i pogładziła mnie po głowie.
– Kasiu, nie bój się – powiedziała cicho. – Jesteś silniejsza niż myślisz.
Nie odpowiedziałam. Nie wierzyłam już w żadne dobre słowa.
Następnego dnia przyszli chirurdzy. Rozmawiali z moim lekarzem prowadzącym przy drzwiach.
– Stan się pogarsza – mówił jeden z nich. – Nie możemy operować w takim stanie zapalnym.
– Ale jeśli nie spróbujemy…
– Ryzyko jest zbyt duże. Musimy poczekać.
Usłyszałam to wszystko przez uchylone drzwi. Poczułam się jak przedmiot, o którym decydują inni. Chciałam krzyczeć, ale nie miałam siły.
Wieczorem przyszła pani Zofia. Przyniosła mi herbatę z cytryną i koc.
– Wiesz, moja córka miała kiedyś podobne problemy – powiedziała nagle. – Lekarze też mówili, że nie ma szans. Ale ja się nie poddałam.
Spojrzałam na nią pytająco.
– Co pani zrobiła?
– Byłam przy niej cały czas. Rozmawiałam z lekarzami, prosiłam o konsultacje, szukałam pomocy wszędzie. I znalazłam lekarza, który się odważył.
Zamilkła na chwilę.
– Twoi rodzice byliby dumni, gdyby widzieli jak walczysz – dodała cicho.
Te słowa coś we mnie poruszyły. Po raz pierwszy od dawna poczułam łzy pod powiekami.
Następnego dnia pani Zofia przyszła wcześniej niż zwykle.
– Kasiu, dziś przyjdzie profesor Nowak z Warszawy. Poprosiłam ordynatora o konsultację. To mój dawny znajomy.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Czy to możliwe, żeby ktoś tak po prostu chciał mi pomóc?
Profesor Nowak był inny niż pozostali lekarze. Usiadł przy moim łóżku i patrzył mi prosto w oczy.
– Kasiu, wiem że jest ci ciężko – powiedział spokojnie. – Ale musisz mi zaufać. Spróbujemy nowego leczenia i jeśli organizm zareaguje dobrze, podejmiemy decyzję o operacji.
Pani Zofia była przy mnie cały czas. Przynosiła mi książki i opowiadała historie ze swojego życia. Czasem śmiała się tak głośno, że pielęgniarki z innych sal przychodziły sprawdzić co się dzieje.
Po kilku dniach poczułam się trochę lepiej. Wyniki badań zaczęły się poprawiać. Lekarze byli ostrożni w optymizmie, ale pani Zofia wierzyła we mnie bardziej niż ktokolwiek inny.
W końcu zapadła decyzja o operacji. Bałam się jak nigdy wcześniej.
– Będę tu na ciebie czekać – powiedziała pani Zofia tuż przed tym jak zabrali mnie na blok operacyjny.
Operacja trwała kilka godzin. Gdy się obudziłam, pierwszą osobą którą zobaczyłam była ona – siedziała przy moim łóżku i trzymała mnie za rękę.
– Wszystko poszło dobrze – wyszeptała ze łzami w oczach.
Minęły tygodnie zanim wróciłam do zdrowia na tyle, by opuścić szpital. Pani Zofia odwiedzała mnie codziennie nawet wtedy, gdy już nie musiała tego robić służbowo.
W końcu nadszedł dzień wypisu. Wychowawczyni z domu dziecka przyszła po mnie z papierami do podpisania.
– Kasiu… – zaczęła pani Zofia niepewnie – …czy chciałabyś zamieszkać u mnie? Mam duży dom i zawsze marzyłam o córce takiej jak ty.
Nie mogłam uwierzyć w to co słyszę.
– Naprawdę? – zapytałam drżącym głosem.
– Naprawdę – uśmiechnęła się szeroko i przytuliła mnie mocno.
Dziś minął rok od tamtych wydarzeń. Mieszkam z panią Zofią w jej domu pod Krakowem. Czasem budzę się w nocy i myślę o rodzicach – tęsknię za nimi każdego dnia. Ale wiem też, że dostałam drugą szansę dzięki komuś, kto uwierzył we mnie wtedy, gdy wszyscy inni już się poddali.
Czy to możliwe, że jedna dobra osoba może zmienić całe życie drugiego człowieka? Czy naprawdę wystarczy trochę miłości i odwagi, by pokonać nawet największy strach? Czasem myślę o tym godzinami…