Kiedy wyjechałam do Niemiec: Opowieść o utraconych latach i niewypowiedzianych słowach
— Mamo, dlaczego musisz wyjeżdżać? — głos Julii drżał, a jej oczy były pełne łez. Stała w progu naszego małego mieszkania w Radomiu, kurczowo ściskając pluszowego misia. Była wtedy taka drobna, miała zaledwie dwanaście lat, a ja czułam się jak najgorsza matka na świecie.
Wiedziałam, że nie mogę się rozkleić. Musiałam być silna — dla niej, dla siebie, dla naszej przyszłości. — Kochanie, wiesz, że robię to dla nas. Żebyś miała lepsze życie, żebyś mogła chodzić na zajęcia z angielskiego, żebyśmy nie musiały martwić się o rachunki — tłumaczyłam, choć każde słowo bolało mnie bardziej niż ją.
Mój mąż, Andrzej, odszedł dwa lata wcześniej. Zostawił nas z długami i pustką, której nie potrafiłam wypełnić. Próbowałam wszystkiego: sprzątałam u sąsiadów, szyłam na zamówienie, ale pieniędzy nigdy nie starczało. Kiedy znajoma zaproponowała mi pracę w Monachium — opiekę nad starszą panią — długo się wahałam. Ale widząc Julkę w za małych butach i zmartwioną twarzą, podjęłam decyzję.
Wyjazd był jak rozdarcie. Pamiętam ten dzień jak dziś: szary autobus na dworcu PKS, zapach deszczu i jej cichy szloch. — Obiecuję, że będę dzwonić codziennie — powiedziałam, choć już wtedy wiedziałam, że nie zawsze dam radę.
Pierwsze miesiące w Niemczech były piekłem. Pracowałam po kilkanaście godzin dziennie. Starsza pani była wymagająca i często kapryśna. Tęskniłam za Julią tak bardzo, że czasem budziłam się w nocy z płaczem. Dzwoniłam do niej wieczorami, ale rozmowy były coraz krótsze. — Wszystko dobrze, mamo — odpowiadała chłodno. Czułam dystans w jej głosie, jakby z każdym dniem oddalała się ode mnie coraz bardziej.
Po roku przyjechałam na święta. Julia była już nastolatką. Zmieniła się: miała inne spojrzenie, inne gesty. Przy stole panowała niezręczna cisza. — Jak szkoła? — próbowałam zagaić. — Dobrze — odpowiedziała bez entuzjazmu. Widziałam w jej oczach żal i gniew.
Andrzej czasem dzwonił do niej z nowego miasta. Obiecywał spotkania, których nigdy nie dotrzymywał. Julia zamknęła się w sobie jeszcze bardziej. Czułam się winna za wszystko: za jego odejście, za swoją nieobecność, za to, że nie potrafię być matką na co dzień.
Kolejne lata mijały szybko. Pracowałam coraz więcej, wysyłałam pieniądze na wszystko: korepetycje, ubrania, wakacje nad morzem z ciotką. Ale nie mogłam kupić tego, co najważniejsze — naszej bliskości.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie wychowawczyni Julii. — Pani Grażyno, Julia ma trudności w szkole. Jest zamknięta w sobie, nie rozmawia z rówieśnikami. Może powinna pani wrócić? — Jej słowa były jak cios w serce.
Ale jak miałam wrócić? Z czego miałybyśmy żyć? Próbowałam rozmawiać z Julią przez Skype’a:
— Córeczko, powiedz mi szczerze: jesteś na mnie zła?
— Nie wiem… Może trochę… Ale już się przyzwyczaiłam.
To „przyzwyczaiłam” bolało najbardziej. Jakby pogodziła się z moją nieobecnością i już mnie nie potrzebowała.
Gdy Julia skończyła osiemnaście lat, wróciłam na stałe do Polski. Miałam trochę oszczędności i nadzieję, że odbudujemy naszą relację. Ale ona była już dorosła, miała swoje życie i swoje tajemnice.
Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole. — Mamo… dlaczego nigdy mnie nie zapytałaś, czego ja chcę? — zapytała nagle.
Zatkało mnie. Nigdy o tym nie pomyślałam. Byłam tak skupiona na zapewnianiu jej wszystkiego materialnie, że zapomniałam o tym, co najważniejsze.
— Myślałam… że robię to dla ciebie…
— A ja chciałam tylko mieć cię przy sobie — wyszeptała Julia.
Płakałyśmy obie długo tej nocy. Próbowałyśmy rozmawiać o przeszłości, o bólu i samotności. Ale pewnych rzeczy nie da się cofnąć ani naprawić.
Dziś Julia mieszka w Warszawie i rzadko dzwoni. Czasem przyjeżdża na święta lub urodziny. Nasze rozmowy są uprzejme, ale chłodne. Wiem, że nosi wewnętrzny żal i że nie potrafi mi wybaczyć tego czasu rozłąki.
Często patrzę na jej zdjęcia z dzieciństwa i pytam siebie: czy mogłam postąpić inaczej? Czy lepiej jest być biednym razem niż bogatszym osobno? Czy kiedykolwiek odzyskam jej zaufanie?
Może są rzeczy, których nie da się naprawić żadnymi pieniędzmi ani przeprosinami… Ale czy to znaczy, że już zawsze będziemy sobie obce? Czy można jeszcze odbudować mosty po tylu latach ciszy?