Kiedy straciłam nogi: Historia o miłości, która przetrwała wszystko

– Ewa, nie możesz tak po prostu się poddać! – głos Marka przebił się przez ciszę, która od tygodni wisiała nad naszym mieszkaniem jak ciężka, wilgotna mgła. Siedziałam na wózku inwalidzkim, patrząc w okno, za którym szarzał listopadowy dzień.

Nie odpowiedziałam. W środku byłam pusta. Od czasu wypadku – tego jednego, krótkiego momentu na przejściu dla pieszych, kiedy rozpędzony samochód zmienił moje życie w ruinę – nie potrafiłam już być tą samą Ewą. Tą, która biegała po schodach, śmiała się najgłośniej na rodzinnych spotkaniach i zawsze miała czas na kawę z przyjaciółką.

Marek podszedł bliżej. Uklęknął przede mną i chwycił mnie za ręce. – Kochanie, musisz spróbować… dla nas. Dla siebie. Dla Zuzi.

Zuzia. Nasza córka. Miała wtedy siedem lat i od dnia wypadku patrzyła na mnie z mieszaniną strachu i niezrozumienia. Czułam, że ją zawodzę. Że nie jestem już mamą, której potrzebuje.

– Nie umiem… – wyszeptałam. – Nie umiem być taka jak dawniej.

Marek westchnął ciężko. – Nikt nie oczekuje, że będziesz taka sama. Ale jesteś. Jesteś tu z nami. To wystarczy.

Ale czy naprawdę wystarczało? Każdy dzień był walką. Z bólem fantomowym, z upokorzeniem, gdy musiałam prosić o pomoc przy najprostszych czynnościach. Z litościwymi spojrzeniami sąsiadów na klatce schodowej starej kamienicy na Pradze.

Najgorsze były poranki. Marek musiał nauczyć się wszystkiego od nowa – gotowania, sprzątania, nawet zaplatania włosów Zuzi w warkocze do szkoły. Często słyszałam ich rozmowy przez drzwi łazienki:

– Tato, boli mamę?
– Trochę, kochanie. Ale mama jest bardzo dzielna.
– A będziesz umiał zrobić mi dobrego warkocza?
– Postaram się najlepiej jak potrafię.

Słuchałam tego z poczuciem winy i żalu. Kiedyś to ja byłam tą dzielną mamą, która potrafiła wszystko. Teraz byłam ciężarem.

Rodzina Marka nie ułatwiała sprawy. Jego matka, pani Halina, od początku dawała mi do zrozumienia, że jej syn zasługuje na „pełną” żonę.

– Marek, czy ty naprawdę chcesz tak żyć? – usłyszałam kiedyś przez uchylone drzwi kuchni. – Całe życie opiekować się kaleką?

Zamarłam. Chciałam krzyknąć, wybiec z mieszkania, ale nie mogłam nawet wstać.

– Mamo! – Marek podniósł głos. – Ewa jest moją żoną. Kocham ją i nie pozwolę ci tak mówić!

Pani Halina spojrzała na mnie z pogardą i wyszła trzaskając drzwiami.

Po tej rozmowie przez kilka dni Marek był cichy i zamyślony. Wiedziałam, że walczy nie tylko o mnie, ale też z własnymi demonami – poczuciem winy, zmęczeniem, strachem o przyszłość.

Pewnego wieczoru Zuzia przyszła do mnie z książką.
– Mamo, przeczytasz mi bajkę?
Spojrzałam na nią bezradnie.
– Kochanie…
– Proszę! Tylko jedną!

Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam czytać drżącym głosem o księżniczce zamkniętej w wieży. W połowie historii Zuzia przytuliła się do mnie i szepnęła:
– Mamo, ty też jesteś księżniczką…
Łzy popłynęły mi po policzkach.

Wtedy postanowiłam spróbować jeszcze raz. Dla niej.

Zaczęłam rehabilitację – mozolną, bolesną, upokarzającą. Każde ćwiczenie było jak zdobywanie Mount Everestu bez nóg. Marek był przy mnie na każdym kroku (czy raczej ruchu wózka). Czasem płakałam z bólu i frustracji.

– Nie dam rady! – krzyczałam do niego któregoś dnia w ośrodku rehabilitacyjnym.
– Dasz radę – odpowiadał spokojnie. – Bo jesteś silniejsza niż myślisz.

W domu uczyliśmy się żyć na nowo. Marek coraz lepiej radził sobie z domowymi obowiązkami. Pewnego ranka wszedł do pokoju z rozczochraną Zuzią i szczotką do włosów.
– Ewa… możesz mi pokazać jeszcze raz ten francuski warkocz?
Zaśmiałam się pierwszy raz od miesięcy.
– Jasne! Chodźcie tu oboje.

Pokazywałam mu krok po kroku jak dzielić włosy na pasma i przeplatać je ze sobą. Marek był skupiony jak chirurg przy stole operacyjnym.
– To trudniejsze niż myślałem…
– Ale dasz radę – odpowiedziałam mu jego własnymi słowami.

Z czasem zaczęliśmy wychodzić razem na spacery po okolicy – ja na wózku, Marek pchający mnie jedną ręką, drugą trzymający Zuzię za dłoń. Sąsiedzi przestali patrzeć na mnie jak na dziwadło. Zaczęliśmy być „tą rodziną z wózkiem”, a nie „tą biedną Ewą”.

Ale życie nie przestawało rzucać nam kłód pod nogi (czy raczej pod koła). Straciłam pracę w bibliotece – dyrektorka powiedziała mi prosto w oczy:
– Ewo, to nie jest miejsce dla osoby niepełnosprawnej…
Czułam się upokorzona i zdradzona przez ludzi, którym ufałam.

Marek próbował mnie pocieszać:
– Znajdziesz coś innego. Może napiszesz książkę?
Parsknęłam śmiechem przez łzy.
– O czym niby? O tym jak nie umiem żyć?
– O tym jak walczysz każdego dnia – odpowiedział poważnie.

Zaczęłam pisać bloga o naszym życiu po wypadku. Ku mojemu zdziwieniu odezwały się do mnie inne kobiety w podobnej sytuacji. Pisały: „Dzięki tobie wiem, że nie jestem sama”.
To dodało mi sił.

Pewnego dnia pani Halina przyszła do nas bez zapowiedzi. Weszła do kuchni i spojrzała na mnie długo.
– Ewo…
Milczałam.
– Chciałam cię przeprosić – powiedziała cicho. – Myliłam się co do ciebie.
Nie wiedziałam co powiedzieć. Po raz pierwszy zobaczyłam w jej oczach coś innego niż pogardę – może szacunek?

Zuzia podbiegła do niej z rysunkiem naszej rodziny: ja na wózku, Marek obok mnie i ona trzymająca nas za ręce.
– Babciu, zobacz! Mama jest superbohaterką!
Pani Halina uśmiechnęła się przez łzy i przytuliła wnuczkę.

Dziś wiem jedno: życie nigdy nie będzie takie jak dawniej. Ale może być dobre – inne, ale dobre.

Czasem patrzę na Marka zaplatającego włosy Zuzi i myślę: czy gdyby nie ten wypadek, odkrylibyśmy w sobie tyle siły? Czy potrafilibyśmy kochać się tak mocno mimo wszystko?

A wy? Czy wierzycie, że prawdziwa miłość jest silniejsza niż los?