Wyrzucona z domku nad jeziorem: Historia zemsty emerytowanej nauczycielki, która nie dała się złamać
— Jak możesz mi to robić, Andrzeju? — mój głos drżał, gdy patrzyłam na niego przez łzy. Stałam na progu mojego domku nad jeziorem Ukiel, z walizką w ręku. Andrzej, mój sąsiad od ponad dwudziestu lat, unikał mojego wzroku. W jego dłoni błyszczał dokument – nakaz eksmisji.
Jeszcze tydzień temu siedzieliśmy razem na tarasie, popijając herbatę i wspominając stare czasy. Teraz on stał naprzeciwko mnie jak obcy człowiek. — To nie moja decyzja, Natalia. Tak wyszło… — mruknął, ale nie potrafił spojrzeć mi w oczy.
Wszystko zaczęło się kilka miesięcy wcześniej. Po przejściu na emeryturę cieszyłam się spokojem w moim małym raju. Domek kupiłam za oszczędności życia – dwadzieścia tysięcy złotych, które odkładałam przez lata. Był skromny, ale dla mnie bezcenny. Każda deska, każdy krzew w ogrodzie miał swoją historię. Mój mąż zmarł dziesięć lat temu, dzieci wyjechały do Warszawy i Londynu. To miejsce było moją ostoją.
Pewnego dnia zauważyłam, że Andrzej coraz częściej rozmawia z nowym właścicielem działek obok – panem Krzysztofem. Krzysztof był typowym „nowobogackim” – głośny, pewny siebie, wszędzie go było pełno. Zaczął inwestować w okolicy: budował nowoczesne domy, wycinał drzewa, organizował imprezy do późna w nocy. Mój domek był ostatnim starym budynkiem na brzegu.
— Natalia, powinnaś pomyśleć o sprzedaży — powiedział Andrzej pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy przy ognisku. — Krzysztof daje dobre pieniądze.
— Nigdy! — odpowiedziałam stanowczo. — To moje miejsce na ziemi.
Od tamtej pory Andrzej zaczął się zmieniać. Unikał mnie, przestał zapraszać na kawę. Wkrótce zaczęły się drobne złośliwości: ktoś rozrzucił śmieci pod moim płotem, a potem znalazłam wybite okno w altance. Zgłosiłam sprawę na policję, ale usłyszałam tylko: „To pewnie dzieciaki z miasta”.
Prawdziwy cios przyszedł w maju. List polecony – nakaz eksmisji z powodu „nieuregulowanego prawa własności gruntu”. Okazało się, że Andrzej, jako przewodniczący wspólnoty działkowców, podpisał dokumenty umożliwiające Krzysztofowi przejęcie części terenu – w tym mojego domku.
Próbowałam walczyć: pisałam pisma, chodziłam do urzędu miasta, błagałam Andrzeja o pomoc. — Przykro mi, Natalia — powtarzał tylko. — To już nie zależy ode mnie.
W dniu eksmisji stałam przed domkiem i czułam się jak bohaterka taniego melodramatu. Ale coś we mnie pękło – nie zamierzałam się poddać bez walki.
Zaczęłam działać. Najpierw zebrałam podpisy od innych działkowców – wielu z nich było niezadowolonych z rządów Krzysztofa i Andrzeja. Zorganizowałam spotkanie wspólnoty i publicznie zapytałam Andrzeja: — Ile ci zapłacili za moją krzywdę?
Zapanowała cisza. Andrzej pobladł i wybiegł z sali. Ludzie zaczęli szeptać między sobą.
Nie poprzestałam na tym. Znalazłam stare dokumenty potwierdzające moje prawo do działki – okazało się, że poprzedni właściciel zapomniał zgłosić zmianę w księgach wieczystych. Z pomocą prawnika złożyłam pozew przeciwko Krzysztofowi i wspólnocie.
W międzyczasie zaczęły wychodzić na jaw inne przekręty Andrzeja: niejasne rozliczenia finansowe, dziwne przetargi na remonty dróg dojazdowych. Ludzie zaczęli się buntować.
Pewnego dnia spotkałam Andrzeja na rynku. — Natalia… ja… przepraszam — wyszeptał, ale nie potrafił spojrzeć mi w oczy.
— Za późno na przeprosiny — odpowiedziałam chłodno.
Proces trwał kilka miesięcy. W końcu sąd przyznał mi rację – mogłam wrócić do swojego domku. Ale nic już nie było takie samo. Sąsiedzi patrzyli na mnie z podziwem i szacunkiem, ale ja czułam pustkę.
Andrzej wyprowadził się z okolicy. Krzysztof przestał inwestować w działki – podobno miał problemy z urzędem skarbowym.
Siedzę teraz na tarasie mojego domku i patrzę na spokojną taflę jeziora. Wciąż słyszę echo tamtych słów: „To już nie zależy ode mnie”.
Czy naprawdę jesteśmy bezsilni wobec chciwości i zdrady? A może każdy z nas ma w sobie siłę, by walczyć o swoje miejsce na ziemi? Co wy byście zrobili na moim miejscu?