Samotność na obrzeżach Krakowa: Opowieść Marii

Nie wiem, jak dalej żyć. Przeraża mnie samotność i bezradna starość. Siedzę przy oknie mojej małej kawalerki na obrzeżach Krakowa, patrzę na przejeżdżające samochody i myślę, jak szybko wszystko się skończyło. Czasami wydaje mi się, że moje życie to długi, rozwleczony film bez szczęśliwego zakończenia. Mam 62 lata i zostałam sama.

Wczoraj wieczorem zadzwoniła do mnie córka, Ania. „Mamo, nie mogę przyjechać w tym tygodniu. Praca, dzieci, wiesz jak jest…” – jej głos był zmęczony, ale wyczułam w nim cień irytacji. Nie chciałam być ciężarem, więc tylko przytaknęłam: „Oczywiście, kochanie. Rozumiem.” Po rozmowie długo siedziałam w ciszy, słuchając tykania zegara. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie, gwarze dzieci i wnuków. Teraz mam tylko echo wspomnień.

Mój mąż, Janusz, odszedł piętnaście lat temu. Zostawił mnie dla młodszej kobiety – Magdy z jego pracy. Pamiętam ten dzień jak dziś. Wrócił późno, nie patrzył mi w oczy. „Maria, musimy porozmawiać” – powiedział cicho. Słowa bolały bardziej niż cokolwiek innego: „Zakochałem się. Odchodzę.” Przez kilka miesięcy nie mogłam spać, płakałam po nocach, a potem… potem nauczyłam się żyć sama. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Ania miała wtedy dwadzieścia lat i wyjechała na studia do Warszawy. Syn, Tomek, był już dorosły i szybko znalazł pracę za granicą – najpierw Niemcy, potem Anglia. Dzwoni rzadko, czasem wysyła zdjęcia wnuków przez WhatsAppa. Ostatni raz widziałam go dwa lata temu na pogrzebie mojej siostry.

Zawsze byłam silna – tak przynajmniej mówili znajomi z pracy w szkole podstawowej. „Maria, ty to masz charakter!” – śmiała się koleżanka z pokoju nauczycielskiego. Ale co z tego? Charakter nie ogrzeje łóżka w zimną noc ani nie poda herbaty, kiedy boli głowa.

Dziś rano obudził mnie dźwięk śmieciarki pod blokiem. Wstałam z trudem – kolana bolą coraz bardziej. W łazience spojrzałam w lustro: siwe włosy, zmarszczki wokół oczu. Kiedyś byłam piękna – tak mówił Janusz na początku naszego małżeństwa. Teraz jestem tylko cieniem tamtej kobiety.

Czasami chodzę do sklepu spożywczego na rogu tylko po to, żeby zamienić z kimś kilka słów. Pani Zosia zza lady zawsze pyta: „Jak zdrowie, pani Mario?” Uśmiecham się wtedy sztucznie i odpowiadam: „Dziękuję, jakoś leci.” Ale przecież nie powiem jej, że wieczorami płaczę do poduszki ze strachu przed przyszłością.

Najgorsze są święta. W Wigilię siedzę sama przy stole z jednym talerzem i opłatkiem. Ania zawsze dzwoni: „Mamo, przykro mi, nie damy rady w tym roku…” Tomek nawet nie pamięta o świętach – pewnie jest zajęty swoją rodziną w Londynie.

Czasem próbuję znaleźć sens w codzienności – czytam książki, oglądam stare filmy z lat młodości. Ale wszystko wydaje się takie puste. Sąsiadka z naprzeciwka, pani Helena, czasem zaprasza mnie na herbatę. Rozmawiamy o pogodzie albo narzekamy na polityków. Ale kiedy wracam do siebie, cisza jest jeszcze głośniejsza.

Pamiętam dzień, kiedy dowiedziałam się o zdradzie Janusza. To był cios prosto w serce. Przez wiele lat próbowałam mu wybaczyć – dla dzieci, dla siebie samej. Ale on już nigdy nie wrócił. Magda była młodsza o dwadzieścia lat i miała w sobie coś, czego ja już nie miałam – świeżość? Entuzjazm? Może po prostu była nowa.

Po rozwodzie musiałam sprzedać nasze mieszkanie w centrum i przenieść się tutaj – na obrzeża miasta, do tej ciasnej kawalerki. Na początku myślałam, że się uduszę w tych czterech ścianach. Teraz są moim więzieniem i schronieniem jednocześnie.

Czasami zastanawiam się, czy mogłam zrobić coś inaczej. Może powinnam była walczyć o Janusza? Może powinnam była być bardziej wyrozumiała dla dzieci? Ale przecież dawałam im wszystko – czas, miłość, wsparcie…

W zeszłym roku zachorowałam na zapalenie płuc. Leżałam sama przez tydzień z gorączką i dreszczami. Nikt nie przyszedł z pomocą – tylko pani Helena przyniosła mi rosół i zostawiła pod drzwiami. Ania dowiedziała się o wszystkim po fakcie: „Mamo! Dlaczego nie zadzwoniłaś?” A ja… nie chciałam przeszkadzać.

Najbardziej boli mnie myśl o przyszłości. Co będzie za pięć lat? Dziesięć? Czy ktoś zapuka do moich drzwi? Czy umrę tutaj sama i nikt tego nie zauważy?

Czasem wyobrażam sobie inne życie – takie z filmów: duży dom pełen ludzi, śmiech wnuków wybiegających na podwórko, zapach świeżo upieczonego chleba… Ale to tylko marzenia.

Dziś wieczorem znów zadzwonię do Ani. Powiem jej, że wszystko u mnie dobrze – nie chcę jej martwić swoimi lękami i smutkami. Może kiedyś zrozumie…

Czy samotność to kara za błędy młodości? Czy każdy z nas musi przejść przez taki etap życia? Patrzę przez okno na światła miasta i pytam siebie: czy jeszcze potrafię być szczęśliwa?

Może ktoś z was zna odpowiedź.