Czy ona naprawdę zostawiła mi córkę?
„Zostawiłaś mi córkę?” – Okropne przypuszczenie oblało mnie gorącem. – Nie, to niemożliwe. Na pewno wróci. Stałam w progu kuchni, wciąż w płaszczu, z kluczami w dłoni, patrząc na kartkę leżącą na stole. Moje serce waliło jak oszalałe, a w głowie kłębiły się myśli. Kasia zawsze była impulsywna, ale nigdy nie sądziłam, że naprawdę się na to odważy. Przeczytałam notatkę jeszcze raz, choć znałam już każde słowo na pamięć:
„Mamo, nie szukaj mnie. Muszę odpocząć od tego wszystkiego. Zostaję u Magdy. Nie dzwoń.”
Nie dzwoń. Te dwa słowa bolały najbardziej. Jakby chciała mnie ukarać za wszystko, co wydarzyło się przez ostatnie miesiące. Oparłam się o blat i zamknęłam oczy. W uszach dźwięczały mi nasze ostatnie kłótnie – o szkołę, o jej chłopaka, o bałagan w pokoju, o wszystko i o nic. Zawsze miałam wrażenie, że robię to dla jej dobra, że muszę ją chronić przed światem, który przecież nie jest łaskawy dla młodych dziewczyn.
Ale czy naprawdę ją chroniłam? Czy raczej dusiłam ją swoją troską?
Telefon leżał na stole obok kartki. Przez chwilę miałam ochotę zadzwonić do Magdy, do jej matki, do wszystkich znajomych Kasi, ale powstrzymałam się. Przypomniałam sobie jej twarz – zamkniętą, upartą, z cieniem buntu w oczach. „Nie dzwoń.”
Usiadłam na krześle i spojrzałam na zegar. Była dopiero osiemnasta, a ja czułam się, jakby minęła cała noc. W mieszkaniu panowała cisza, której nie znosiłam od śmierci męża. To on zawsze potrafił rozładować napięcie między mną a Kasią – żartem, ciepłym słowem, czasem tylko spojrzeniem. Odkąd go zabrakło, wszystko się posypało.
Pamiętam dzień pogrzebu. Kasia miała wtedy trzynaście lat i nie płakała ani razu. Stała obok mnie sztywna jak posąg, a ja nie potrafiłam jej przytulić. Od tamtej pory coraz bardziej się oddalałyśmy.
Nagle usłyszałam dźwięk klucza w zamku. Serce mi zamarło – czy to możliwe, że wróciła? Ale to tylko sąsiadka z naprzeciwka przyszła oddać pożyczoną sól. Uśmiechnęła się do mnie niepewnie.
– Wszystko w porządku, pani Walentyno?
Chciałam odpowiedzieć „tak”, ale głos uwiązł mi w gardle. Pokręciłam tylko głową.
– Moja córka… uciekła z domu – wyszeptałam.
Sąsiadka westchnęła i położyła mi dłoń na ramieniu.
– To minie. Moja Basia też kiedyś uciekła na całą noc. Wróciła rano głodna i skruszona.
Uśmiechnęłam się blado, ale nie wierzyłam w te słowa. Kasia była inna – uparta jak osioł i dumna jak paw.
Gdy sąsiadka wyszła, zaczęłam chodzić po mieszkaniu bez celu. W każdym kącie widziałam ślady Kasi: rozrzucone książki na biurku, niedopitą herbatę w kubku z napisem „Najlepsza córka”, zdjęcie z wakacji nad morzem sprzed dwóch lat. Wtedy jeszcze potrafiłyśmy się śmiać razem.
Wzięłam zdjęcie do ręki i łzy same napłynęły mi do oczu. Pamiętam ten dzień – Kasia budowała zamki z piasku i śmiała się tak głośno, że ludzie się oglądali. Była wtedy szczęśliwa… A ja? Ja byłam zmęczona, wiecznie spięta, martwiłam się o rachunki i o to, czy dam radę ją wychować sama.
Zadzwonił telefon. Spojrzałam na ekran – numer Magdy.
– Halo? – odezwałam się drżącym głosem.
– Pani Walentyno… Kasia jest u nas. Wszystko w porządku – usłyszałam głos matki Magdy.
Odetchnęłam z ulgą, ale zaraz potem poczułam gniew.
– Dlaczego nie zadzwoniła od razu? Przecież mogła chociaż napisać, że jest bezpieczna!
– Proszę jej nie oceniać za ostro… Ona naprawdę potrzebuje trochę spokoju.
Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Wiedziałam, że ma rację. Może rzeczywiście przesadziłam ostatnio z kontrolą…
Noc była długa i bezsenna. Leżałam w łóżku i analizowałam każdą rozmowę z Kasią z ostatnich miesięcy. Każde słowo wypowiedziane za głośno, każdy gest niezrozumienia. Czy naprawdę byłam taką złą matką? Czy można kochać za bardzo?
Nad ranem napisałam do niej wiadomość: „Kasiu, kocham Cię i zawsze będę na Ciebie czekać. Jeśli będziesz chciała wrócić – drzwi są otwarte.”
Nie odpisała przez cały dzień.
W pracy byłam jak cień samej siebie. Koleżanki pytały, czy wszystko w porządku, ale nie miałam siły tłumaczyć im całej tej historii. Wróciłam do pustego mieszkania i usiadłam przy stole. Na stole leżała ta sama kartka co wczoraj.
Wieczorem zadzwonił domofon.
– Mamo… mogę wejść?
Serce mi stanęło. Pobiegłam do drzwi i otworzyłam je szeroko. Kasia stała na klatce schodowej z plecakiem przewieszonym przez ramię i zapuchniętymi oczami.
– Przepraszam – wyszeptała.
Przytuliłam ją mocno i długo nie mogłyśmy się rozłączyć.
– Ja też przepraszam – powiedziałam cicho.
Usiadłyśmy razem przy stole i długo rozmawiałyśmy – pierwszy raz od miesięcy naprawdę ze sobą rozmawiałyśmy.
Czasem trzeba stracić coś ważnego, żeby zrozumieć własne błędy. Czy można nauczyć się być dobrą matką po tylu latach? Czy nasze rany kiedyś się zagoją? Może właśnie dziś zaczynamy budować coś nowego…