Długa droga do szczęścia: Historia Nadziei i Romana

—Nie zmarnowaliśmy czasu, po prostu długo szliśmy do naszego szczęścia — powiedziała Nadzieja i przytuliła się mocniej do Romana. Czułam, jak jego ciepło przenika przez moją skórę, jakby chciał ogrzać nie tylko moje ciało, ale i duszę, która przez tyle lat była zamarznięta. Niedzielny poranek, słońce leniwie zaglądało przez firanki, a ja po raz pierwszy od dawna nie czułam się winna, że jestem szczęśliwa.

Kiedy zmarł mój mąż, Andrzej, wszyscy wokół — rodzina, znajomi, koledzy z pracy — patrzyli na mnie jak na kogoś, kto powinien być pogrążony w żałobie do końca życia. „Biedna Nadzieja”, szeptali za moimi plecami. „Taka młoda wdowa, co ona teraz zrobi?”. Przez pierwsze miesiące rzeczywiście nie wiedziałam, co ze sobą począć. Każdy dzień był jak walka o przetrwanie. Wstawałam rano tylko dlatego, że musiałam — dla dzieci, dla pracy, dla pozorów normalności.

Ale życie toczy się dalej, nawet jeśli tego nie chcemy. Dzieci dorastały, wyprowadziły się z domu. Zostałam sama w naszym trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Czasem miałam wrażenie, że ściany są świadkami mojej samotności — znały każdy mój szloch w poduszkę i każdy cichy szept do zdjęcia Andrzeja na komodzie.

Roman pojawił się niespodziewanie. Poznaliśmy się na spotkaniu literackim w bibliotece. Był wdowcem od kilku lat, miał łagodne oczy i uśmiech, który przypominał mi o tym, że życie potrafi być dobre. Z początku rozmawialiśmy tylko o książkach. Potem zaczęliśmy chodzić na spacery po Łazienkach. Pamiętam ten pierwszy raz, kiedy dotknął mojej dłoni — poczułam wtedy coś dziwnego: strach i nadzieję jednocześnie.

Moje dzieci nie były zachwycone. „Mamo, to za wcześnie”, mówiła córka. „Nie możesz tak po prostu zapomnieć o tacie”. Syn milczał przez kilka tygodni, a potem przysłał mi SMS-a: „Rób co chcesz, ale nie licz na moje wsparcie”. Bolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego. Przecież nie przestałam kochać Andrzeja — po prostu nie chciałam być już sama.

Roman miał swoje demony. Jego żona zmarła na raka i zostawiła go z poczuciem winy, że nie zrobił wszystkiego, co mógł. Często budził się w nocy zlany potem i szeptał jej imię przez sen. W takich chwilach tuliłam go mocno i mówiłam: „Nie zgubiliśmy czasu, po prostu długo wędrowaliśmy do naszego szczęścia”.

Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole w mojej kuchni. Roman zaproponował, żebyśmy zamieszkali razem. Z jednej strony pragnęłam tego — z drugiej bałam się reakcji rodziny i znajomych. „Co ludzie powiedzą?”, zapytałam cicho. Roman spojrzał mi prosto w oczy: „A co nas to obchodzi? To nasze życie”.

Zdecydowaliśmy się spróbować. Przeprowadzka była trudna — musiałam pozbyć się wielu rzeczy Andrzeja, żeby zrobić miejsce dla Romana. Każda wyrzucona książka, każdy sweter pachnący jeszcze dawnymi czasami był jak mała śmierć. Ale wiedziałam, że jeśli chcę być szczęśliwa, muszę zrobić miejsce na nowe wspomnienia.

Pierwsze tygodnie były pełne napięcia. Dzieci przestały dzwonić. Sąsiedzi patrzyli na nas z ukosa — jedna z sąsiadek powiedziała mi prosto w twarz: „Nie wstyd pani? Tak szybko?”. Przez chwilę chciałam się poddać i wrócić do samotności. Ale Roman był przy mnie — gotował dla mnie kolacje, przynosił kwiaty bez okazji i powtarzał: „Nie zmarnowaliśmy czasu”.

Z czasem dzieci zaczęły się oswajać z nową sytuacją. Córka przyszła na obiad i zobaczyła nas razem — najpierw była sztywna i milcząca, ale potem zaczęła zadawać pytania Romanowi o jego dzieciństwo w Lublinie. Syn pojawił się dopiero po kilku miesiącach — przyszedł bez zapowiedzi i zobaczył nas przytulonych na kanapie. Spojrzał na mnie długo i powiedział tylko: „Jeśli jesteś szczęśliwa, to ja też spróbuję być”.

Dzisiaj leżę obok Romana w niedzielny poranek i myślę o tym wszystkim, co przeszliśmy. O bólu straty, o samotności, o ludziach którzy chcieli decydować za mnie o moim życiu. O tym, jak trudno jest pozwolić sobie na szczęście po tragedii.

Czy naprawdę zmarnowaliśmy czas? Czy można kochać dwa razy w życiu równie mocno? Czy inni mają prawo oceniać nasze wybory? Czasem myślę, że życie to nieustanna wędrówka — a szczęście jest gdzieś na końcu tej drogi, jeśli tylko odważymy się po nie sięgnąć.