Ojciec, który jadł owsiankę, by syn mógł zjeść stek – historia o dumie, miłości i rozczarowaniu
– Tato, co dziś jadłeś na obiad? – zapytał mnie Bartek przez telefon, a ja poczułem, jak ściska mnie w gardle. Siedziałem w swojej ciasnej kuchni na warszawskim Bródnie, patrząc na pustą miskę po owsiance. Znowu ta sama tania mieszanka z marketu, zalana wrzątkiem, bez mleka, bez cukru. Ale przecież nie mogłem mu powiedzieć prawdy.
– Stek z ziemniakami i sałatką z pomidorów – skłamałem, starając się, by mój głos brzmiał beztrosko. – A na deser brzoskwinie. Wiesz, te z puszki, które tak lubisz.
Bartek westchnął z ulgą. – Super, tato! Dobrze, że dbasz o siebie. Wiesz, jak się martwię.
Nie wiedział. Nie miał pojęcia, że od miesięcy żyję na granicy ubóstwa. Moja emerytura ledwo starczała na czynsz i leki. Odkąd żona zmarła pięć lat temu, wszystko się posypało. Zawsze powtarzała: „Zostaw coś dla siebie, nie dawaj wszystkiego dzieciom”. Ale jak mogłem odmówić Bartkowi, gdy prosił o wsparcie na studia, potem na wkład własny do mieszkania, potem na leczenie wnuczki? Przecież jestem ojcem.
Wiedziałem, że Bartek nie ma łatwo – młoda żona, dwójka dzieci, kredyt hipoteczny na karku. Ale czasem czułem ukłucie zazdrości, gdy opowiadał o rodzinnych wyjazdach nad morze czy nowych sprzętach do mieszkania. Ja w tym czasie liczyłem grosze w portfelu i zastanawiałem się, czy wystarczy mi na chleb do końca tygodnia.
Pewnego dnia przyszedł do mnie sąsiad, pan Marian. – Panie Władku, czemu pan tak schudł? – zapytał bez ogródek. – Syn nie pomaga?
Zacisnąłem zęby. – Pomaga jak może. Po prostu… wie pan, wiek robi swoje.
Ale Marian tylko pokiwał głową i spojrzał na mnie z politowaniem. Wiedziałem, co myśli. „Stary głupiec, wszystko oddał dzieciom”.
Wieczorami siadałem przy oknie i patrzyłem na światła bloków naprzeciwko. Czasem wyobrażałem sobie, że jestem jednym z tych ludzi – może samotną kobietą z kotem, może młodym chłopakiem grającym na komputerze. Kimkolwiek, byle nie sobą: starym człowiekiem z pustą lodówką i sercem pełnym żalu.
Któregoś dnia Bartek zadzwonił wcześniej niż zwykle.
– Tato, muszę cię o coś poprosić… – zaczął niepewnie.
Już wiedziałem. Znowu pieniądze.
– Wnusiu zachorowała. Musimy kupić drogie leki. Czy mógłbyś pożyczyć nam tysiąc złotych? Oddam za miesiąc.
Poczułem się tak, jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Przecież nie miałem już oszczędności. Wszystko poszło na poprzednie „pożyczki”, które nigdy nie wróciły.
– Synku… – zacząłem cicho. – Nie mam już pieniędzy.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Ale przecież mówiłeś… że dobrze sobie radzisz…
– Kłamałem – wyszeptałem. – Nie chciałem cię martwić.
Bartek się rozłączył bez słowa.
Przez kolejne dni nie odbierał moich telefonów. Czułem się jak zdrajca i ofiara jednocześnie. Czy naprawdę musiałem udawać przed własnym dzieckiem? Czy to ja zawiodłem jako ojciec, czy to on zawiódł mnie jako syn?
W końcu przyszedł list polecony. Z urzędu miasta – informacja o przyznaniu dodatku mieszkaniowego. Uratowało mnie to przed eksmisją. Ale w środku czułem tylko pustkę i wstyd.
Po miesiącu Bartek przyszedł do mnie niespodziewanie. Stał w drzwiach z podkrążonymi oczami i trzymał za rękę swoją córeczkę.
– Tato… przepraszam – powiedział cicho. – Nie wiedziałem, że aż tak ci ciężko.
Nie odpowiedziałem od razu. Patrzyliśmy na siebie długo w milczeniu.
– Czemu mi nie powiedziałeś? – zapytał w końcu.
– Bo chciałem być dla ciebie wsparciem, nie ciężarem – wyszeptałem.
Bartek usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole. Mała Ola zaczęła bawić się moim starym zegarkiem.
– Może powinniśmy częściej rozmawiać o tym, co naprawdę czujemy… – powiedział cicho syn.
Przez chwilę poczułem ulgę. Może jeszcze nie wszystko stracone? Może rodzina to nie tylko pieniądze i poświęcenie?
Dziś wiem jedno: miłość rodzica do dziecka jest bezwarunkowa, ale czy powinna być ślepa? Czy warto poświęcać wszystko dla innych kosztem własnego szczęścia?
A wy… czy kiedykolwiek baliście się powiedzieć bliskim prawdę o swojej sytuacji? Czy warto ukrywać swoje słabości przed rodziną?