Ostatni świt dla Zosi: historia matki, która musiała pożegnać swoje dziecko, by uratować inne życie

— Mamo, ona już nie oddycha? — zapytała cicho moja starsza córka, Lena, stojąc przy łóżeczku Zosi. Jej głos drżał, a ja poczułam, jak moje serce rozdziera się na milion kawałków. Wokół nas szpitalna sala była pełna cichego szlochu i szmeru aparatury. Pielęgniarka, pani Iwona, delikatnie poprawiła kocyk na Zosi i spojrzała na mnie z takim współczuciem, że ledwo mogłam ustać na nogach.

Jeszcze tydzień temu Zosia biegała po naszym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie, śmiejąc się do rozpuku z kota sąsiadów. Wystarczyła chwila — zwykły wypadek na placu zabaw, upadek z huśtawki, potem szybka karetka, operacja i… cisza. Lekarze powiedzieli: śmierć mózgowa. Słowa, które brzmią jak wyrok i nie dają żadnej nadziei.

Mój mąż, Tomek, siedział w kącie sali z głową w dłoniach. Od trzech dni nie powiedział ani słowa. Wiem, że obwiniał się za to, że to on miał wtedy pilnować dziewczynek. Ale przecież to był tylko moment nieuwagi. Czy można przewidzieć wszystko?

Wtedy do sali weszła pani doktor Nowicka. Miała łagodny głos i spojrzenie pełne troski. — Pani Marto — zaczęła ostrożnie — wiem, że to najtrudniejszy moment w pani życiu. Ale chciałam zapytać… czy rozważyliście państwo możliwość oddania organów Zosi? Mogłaby uratować inne dzieci.

Poczułam, jak świat wiruje mi przed oczami. Jak można podjąć taką decyzję? Jak można oddać kawałek swojego dziecka komuś obcemu? Ale potem spojrzałam na Zosię — jej buzię spokojną jakby spała i pomyślałam: może to jedyny sens w tym całym koszmarze?

Tomek podniósł wzrok. — Nie wiem… — wyszeptał. — To przecież nasze dziecko…

— Ale ona już nie wróci — powiedziałam przez łzy. — Może chociaż ktoś inny będzie mógł się jeszcze śmiać dzięki niej?

Lena wtuliła się we mnie mocno. — Mamo, czy Zosia będzie teraz aniołkiem? — spytała.

— Tak, kochanie. I będzie czuwać nad nami.

Decyzja zapadła tej nocy. Nie spałam ani minuty. Przeglądałam zdjęcia Zosi w telefonie — jej pierwsze kroki, urodziny z balonami, śmieszne miny przy stole. Każde zdjęcie bolało jak wbicie noża w serce.

Rano przyszły pielęgniarki. Przyniosły białe róże i zaczęły cicho śpiewać „Ach śpij kochanie”. Ich głosy niosły się po sali jak modlitwa. Widziałam łzy w oczach nawet tych najbardziej doświadczonych.

— Dziękujemy wam za wszystko — powiedziała pani Iwona, ściskając moją dłoń. — Dzięki Zosi inne dzieci dostaną szansę na życie.

Nie pamiętam drogi do domu. Przez kolejne dni żyliśmy jakby w zawieszeniu. Sąsiedzi przynosili ciasta i zupę, ale nic nie miało smaku. Lena pytała codziennie: „Mamo, kiedy wróci Zosia?”.

Najgorsze były wieczory. Siedziałam w pustym pokoju Zosi i słuchałam jej ulubionej pozytywki. Czułam się rozdarta między żalem a dumą. Wiedziałam, że gdzieś tam inne matki mogą tulić swoje dzieci dzięki naszej decyzji.

Pewnego dnia zadzwonił telefon ze szpitala. Pani doktor Nowicka powiedziała: — Chciałam tylko przekazać, że dzięki organom Zosi udało się uratować troje dzieci. Jedno z nich już oddycha samodzielnie pierwszy raz w życiu.

Poczułam wtedy coś dziwnego — ulgę pomieszaną z bólem. Może to właśnie jest sens cierpienia? Może tak wygląda prawdziwa miłość?

Ale rodzina nie rozumiała naszej decyzji. Moja mama płakała: — Jak mogłaś oddać ciało własnego dziecka? Przecież to nieludzkie!

— Mamo, ona już nie żyła… Chciałam tylko, żeby jej śmierć miała jakiś sens.

Brat przestał się odzywać na kilka miesięcy. W kościele sąsiadki szeptały za plecami: „To ta od dawczyni”. Czułam się napiętnowana, jakbyśmy zrobili coś złego.

Ale Tomek powoli wracał do życia. Zaczął znów chodzić do pracy, a wieczorami przytulał Lenę mocniej niż zwykle.

Minął rok od śmierci Zosi. Wciąż czuję jej obecność w naszym domu — w zapachu jej ubranek, w rysunkach na lodówce, w śmiechu Leny.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym to samo? Czy miałam prawo decydować o losie innych dzieci kosztem własnego bólu?

Może właśnie na tym polega bycie matką — na dawaniu życia nawet wtedy, gdy wszystko wydaje się stracone?

A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy potrafilibyście pożegnać swoje dziecko dla dobra innych?