Ostatnia chwila – historia Jakuba z Bytomia
Ostatnia chwila
Stałem przy oknie swojego mieszkania w Bytomiu i patrzyłem, jak po porannej ulicy spieszą się uczniowie. Jedni w szarych kurtkach puchowych, inni w dżinsach i z gołymi kostkami, mimo że na zewnątrz było minus dwadzieścia. Wiatr wciskał zimno przez stare szyby, ale dzieci wydawały się nieczułe. Chichotałem cicho – prawie z zazdrością. Pociągnąłem łyk zimnej kawy i próbowałem nie myśleć o tym, co czeka mnie za godzinę.
Telefon zadzwonił nagle, przerywając ciszę. To była moja siostra, Marta. Jej głos drżał, choć starała się brzmieć spokojnie:
– Kuba, mama znowu nie wstała z łóżka. Nie odbiera telefonu. Możesz do niej zajrzeć?
Wiedziałem, że nie mam wyboru. Ostatnio wszystko spadło na mnie – Marta mieszkała w Katowicach, miała dwójkę małych dzieci i wiecznie brakowało jej czasu. Ja byłem tym „wolnym”, choć tak naprawdę byłem po prostu sam. Moja żona, Aneta, wyprowadziła się dwa miesiące temu. Zabrała ze sobą większość rzeczy i zostawiła mi tylko echo naszych kłótni odbijające się od pustych ścian.
Wyszedłem na klatkę schodową, czując jak zimno przenika przez cienką kurtkę. Schody skrzypiały pod moim ciężarem – jakby protestowały przeciwko każdemu mojemu krokowi. W głowie miałem mętlik: czy mama naprawdę jest aż tak chora? Czy to tylko kolejny jej sposób na zwrócenie na siebie uwagi? Odkąd tata odszedł do innej kobiety, mama coraz częściej narzekała na zdrowie. Ale tym razem jej głos przez telefon był inny – cichy, słaby.
Drzwi do jej mieszkania były uchylone. Wszedłem bez pukania.
– Mamo? – zawołałem niepewnie.
Cisza. Tylko tykanie starego zegara na ścianie.
Znalazłem ją w sypialni. Leżała pod grubą kołdrą, blada jak ściana.
– Kuba… – wyszeptała. – Dobrze, że jesteś.
Usiadłem na brzegu łóżka i poczułem znajome ukłucie żalu. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie bez słów. W jej oczach widziałem strach, którego nie potrafiłem nazwać.
– Musisz zadzwonić po lekarza – powiedziała nagle. – Nie dam rady sama…
Zadzwoniłem po pogotowie. Czekając na karetkę, próbowałem ją uspokoić, ale sam byłem roztrzęsiony. Przypomniałem sobie dzieciństwo – jak mama tuliła mnie po nocnych koszmarach, jak piekła szarlotkę na moje urodziny. Teraz role się odwróciły.
Lekarze zabrali ją do szpitala. Zostałem sam w jej pustym mieszkaniu, otoczony zapachem lawendy i starych książek. Zadzwoniłem do Marty.
– Zabrali ją do szpitala – powiedziałem cicho.
– Kuba… przepraszam, że wszystko jest na twojej głowie…
– Daj spokój – przerwałem jej. – Poradzę sobie.
Ale nie byłem tego taki pewien.
Wróciłem do siebie późnym popołudniem. W mieszkaniu panowała cisza, która bolała bardziej niż krzyk. Usiadłem na kanapie i zacząłem przeglądać stare zdjęcia na telefonie. Na jednym z nich byliśmy wszyscy razem: ja, Aneta i nasza córka Zosia. Uśmiechaliśmy się do obiektywu podczas wakacji nad morzem. Teraz Zosia mieszkała z Anetą w Gliwicach i widywałem ją tylko w weekendy.
Wieczorem zadzwoniła Aneta.
– Kuba, Zosia tęskni za tobą… Może przyjedziesz jutro?
– Nie wiem… Mama jest w szpitalu…
– Rozumiem – powiedziała cicho. – Ale pamiętaj, że Zosia cię potrzebuje.
Poczułem się rozdarty na pół – między matką a córką, między przeszłością a teraźniejszością. Przez całą noc nie mogłem zasnąć. Myśli krążyły jak wściekłe osy: co zrobiłem źle? Dlaczego wszystko się rozsypało?
Następnego dnia pojechałem do szpitala. Mama leżała pod kroplówką, wyglądała jeszcze słabiej niż wczoraj.
– Kuba… jeśli coś mi się stanie…
– Nie mów tak! – przerwałem jej gwałtownie.
– Musisz się pogodzić z Anetą… dla Zosi…
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przecież to nie było takie proste. Nasze kłótnie z Anetą narastały latami – o pieniądze, o wychowanie Zosi, o to, że za dużo pracuję albo za mało się staram.
Wyszedłem ze szpitala przygnieciony ciężarem odpowiedzialności. Po drodze zadzwoniła Marta:
– Kuba… musimy porozmawiać o mamie. Lekarze mówią, że to poważne.
– Wiem – odpowiedziałem krótko.
– Może powinniśmy ją zabrać do siebie? Na zmianę?
– A kto się nią zajmie? Ty masz dzieci, ja pracę…
– Ale ty jesteś sam…
Zacisnąłem pięści ze złością i bezsilnością.
Wieczorem długo rozmawiałem z Zosią przez telefon.
– Tato… kiedy przyjedziesz?
– Niedługo, kochanie… Obiecuję.
Ale czy mogę coś jeszcze obiecywać? Wszystko wymykało mi się z rąk: rodzina, zdrowie mamy, własne życie.
Minęły kolejne dni pełne niepokoju i oczekiwania na wieści ze szpitala. W pracy byłem jak cień samego siebie – koledzy pytali, czy wszystko w porządku, ale nie miałem siły tłumaczyć im czegokolwiek.
Pewnego wieczoru zadzwonił lekarz:
– Panie Jakubie… proszę przyjechać jak najszybciej.
Serce waliło mi jak młotem przez całą drogę do szpitala. Mama leżała nieruchomo, oddychała płytko.
– Kuba… dziękuję ci…
To były jej ostatnie słowa.
Po pogrzebie zostałem sam w pustym mieszkaniu mamy. Marta wyjechała do Katowic zaraz po uroczystości – musiała wracać do dzieci. Siedziałem na jej łóżku i płakałem jak dziecko.
Dziś minął tydzień od śmierci mamy. Patrzę przez okno na te same dzieci biegnące do szkoły i zastanawiam się: czy mogłem zrobić coś inaczej? Czy naprawdę byłem dobrym synem? Czy można pogodzić własne życie z oczekiwaniami innych? Może każdy z nas ma swoją ostatnią chwilę – tylko nie zawsze potrafimy ją rozpoznać.