Jak zostałem ojcem: historia adopcji, która zmieniła moje życie i podzieliła rodzinę

– Nie możesz tego zrobić, Michał! – głos mojej matki drżał od gniewu i rozpaczy. Stałem w kuchni jej mieszkania w Krakowie, ściskając w dłoni kubek z zimną już kawą. Za oknem padał deszcz, a ja czułem, jakby każda kropla uderzała prosto w moje serce.

– Mamo, on nie ma nikogo. Nikt go nie chce – odpowiedziałem cicho, patrząc jej prosto w oczy. – A ja… ja mogę mu dać dom.

– Jesteś sam! Jesteś… – zawahała się, jakby nie chciała wypowiedzieć tego słowa. – Jesteś gejem. Ludzie będą gadać. Jak ty sobie poradzisz z chorym dzieckiem?

To był początek mojej walki. Miałem 38 lat, stabilną pracę jako grafik komputerowy, własne mieszkanie na Ruczaju i życie, które – według wielu – powinno mi wystarczyć. Ale od zawsze czułem pustkę. Może to przez to, że sam dorastałem bez ojca? Może przez to, że nigdy nie byłem w stanie stworzyć trwałego związku? Nie wiem. Wiem tylko, że kiedy zobaczyłem Kubusia po raz pierwszy w szpitalu na Prokocimiu, świat przestał istnieć.

Leżał skulony pod kocem, z szeroko otwartymi oczami patrzył w sufit. Pielęgniarka powiedziała mi szeptem:

– On nie mówi. Ma autyzm. Matka zostawiła go zaraz po porodzie. Próbowało go adoptować już pięć rodzin… Każda oddała go z powrotem.

Wtedy podszedłem do niego i położyłem mu dłoń na ramieniu. Drgnął, ale nie uciekł. To był pierwszy znak nadziei.

Proces adopcyjny był jak bieg przez pole minowe. Urzędniczka z ośrodka adopcyjnego patrzyła na mnie z mieszaniną litości i sceptycyzmu:

– Panie Michale, czy jest pan świadomy trudności? Samotny mężczyzna…

– Tak, jestem świadomy – przerwałem jej stanowczo. – Ale proszę mi dać szansę.

Przez kolejne miesiące musiałem udowadniać wszystkim – rodzinie, urzędnikom, psychologom, a przede wszystkim sobie – że dam radę. Brat przestał się do mnie odzywać. Matka płakała do słuchawki:

– Zrujnujesz sobie życie! I temu dziecku też!

A ja każdej nocy patrzyłem na zdjęcie Kubusia i powtarzałem sobie: „On jest tego wart”.

Pierwsze tygodnie po przeprowadzce Kubusia do mojego mieszkania były koszmarem. Nie spał po nocach, krzyczał bez powodu, rzucał zabawkami o ścianę. Sąsiadka z dołu przyszła pewnego wieczoru:

– Panie Michale, co się u was dzieje? Dziecko cały czas płacze!

Zacisnąłem zęby i przeprosiłem. Potem usiadłem na podłodze obok Kubusia i płakałem razem z nim.

Nie wiedziałem, jak do niego dotrzeć. Próbowałem wszystkiego: kolorowych książeczek, muzyki klasycznej, nawet terapii z psem mojej przyjaciółki Asi. Najbardziej pomagały proste rzeczy: wspólne układanie puzzli, długie spacery po Zakrzówku, ciche siedzenie obok siebie.

Pewnego dnia wydarzył się cud. Kubuś spojrzał na mnie i powiedział cicho:

– Tata.

Zamarłem. Łzy popłynęły mi po policzkach. Po raz pierwszy poczułem się naprawdę potrzebny.

Ale życie nie stało się nagle łatwiejsze. W pracy zaczęto szeptać za moimi plecami:

– Słyszałeś? Michał adoptował dziecko… Sam! I to jeszcze chore!

Na placu zabaw inne matki patrzyły na mnie podejrzliwie. Jedna z nich szepnęła do drugiej:

– To ten samotny facet… Lepiej niech nasze dzieci się z nimi nie bawią.

Czułem się wykluczony ze wszystkich stron. Nawet Asia, moja najbliższa przyjaciółka, zapytała kiedyś ostrożnie:

– Michał… a ty jesteś pewien, że dasz radę? Że to nie za dużo?

Nie byłem pewien niczego. Ale każdego dnia Kubuś coraz częściej się uśmiechał. Zaczął rysować domki i ludzi – zawsze dwóch: mnie i jego.

Najtrudniejsze przyszło w święta Bożego Narodzenia. Pojechałem z Kubusiem do mamy na Wigilię. Brat nawet nie spojrzał mi w oczy. Matka podała mi opłatek z drżącą ręką:

– Michał… ja po prostu się boję. Boję się o ciebie.

– Mamo – odpowiedziałem spokojnie – ja też się boję. Ale Kubuś jest moim synem.

Wtedy Kubuś podszedł do niej i bez słowa przytulił się do jej nóg. Matka rozpłakała się i pierwszy raz od miesięcy objęła mnie mocno.

Dziś minęły dwa lata od tamtego dnia. Kubuś mówi coraz więcej, chodzi do szkoły specjalnej i codziennie uczy mnie cierpliwości oraz bezwarunkowej miłości. Rodzina powoli zaczyna go akceptować – nawet brat zaprosił nas ostatnio na grilla.

Ale wiem, że dla wielu ludzi zawsze będziemy „inni”. Samotny gej z adoptowanym synem autystycznym – to nie jest obrazek z polskiej pocztówki.

Czasem pytam siebie: czy zrobiłem dobrze? Czy Kubuś będzie szczęśliwy w świecie pełnym uprzedzeń?

A może najważniejsze jest to, że mamy siebie nawzajem?

Czy wy bylibyście gotowi na taką walkę o miłość i akceptację?