Moja mama odmówiła opieki nad wnukami, a ja muszę utrzymać rodzinę – czy naprawdę jestem sama?
– Mamo, błagam cię, tylko dwa popołudnia w tygodniu. Ja naprawdę nie mam już wyjścia – mój głos drżał, a w gardle czułam gulę. Stałam w kuchni, ściskając telefon tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Za drzwiami dzieci kłóciły się o kredki, a najmłodszy synek płakał w łóżeczku.
– Aniu, ja już swoje wychowałam. Mam swoje życie, swoje sprawy. Nie mogę być na każde zawołanie – usłyszałam w słuchawce głos mamy. Był twardy, nieprzejednany, jakby nie słyszała desperacji w moim tonie.
Zamknęłam oczy i przez chwilę miałam ochotę rzucić telefonem o ścianę. Ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy wszystko się sypało.
Mój mąż, Tomek, zginął w wypadku samochodowym półtora roku temu. To był zwykły dzień – wyjechał po zakupy i już nie wrócił. Najmłodszy miał wtedy sześć miesięcy. Pamiętam pogrzeb jak przez mgłę: zimny wiatr, zapach świeżych róż i to uczucie, że świat się zatrzymał. Przez pierwsze tygodnie żyłam jak automat – karmiłam dzieci, płakałam nocami i próbowałam zrozumieć, dlaczego to właśnie mnie spotkało.
Mój brat Michał bardzo mi wtedy pomógł. Przyjeżdżał codziennie po pracy, robił zakupy, czasem zabierał starsze dzieci na plac zabaw. Ale on też ma rodzinę – żonę i dwójkę maluchów. Po pół roku musiał się wycofać. Zostałam sama z trójką dzieci i długami.
Zasiłek po Tomku ledwo starczał na rachunki. Własny dom to błogosławieństwo i przekleństwo – ciągle coś się psuło, a ja nie miałam pieniędzy na naprawy. W końcu znalazłam pracę w sklepie spożywczym na pół etatu. Zarabiałam niewiele, ale przynajmniej mogłam kupić dzieciom świeże owoce i czasem coś słodkiego.
Problemem była opieka nad dziećmi. Przedszkole przyjęło tylko średnią córkę, bo dla najmłodszego nie było miejsc, a najstarszy miał już siedem lat i chodził do szkoły. Zostawało mi tylko liczyć na mamę.
Ale ona od początku była niechętna. – Ja już swoje wychowałam – powtarzała jak mantrę. – Chcę mieć trochę spokoju na emeryturze.
Czułam się zdradzona. Przecież to jej wnuki! Czy naprawdę tak trudno poświęcić im kilka godzin tygodniowo? Próbowałam tłumaczyć: – Mamo, ja nie proszę cię o codzienną opiekę. Tylko dwa popołudnia! Bez tego stracę pracę!
– Aniu, musisz sobie radzić sama. Ja też kiedyś byłam sama z dwójką dzieci i nikt mi nie pomagał – odpowiedziała chłodno.
Wtedy coś we mnie pękło. Przez kilka dni chodziłam jak struta, nie odzywałam się do mamy przez telefon. Michał próbował mediować:
– Anka, ona naprawdę jest zmęczona. Ostatnio narzeka na zdrowie…
– A ja? Myślisz, że ja nie jestem zmęczona? – wybuchłam.
Wieczorami siadałam przy kuchennym stole i liczyłam pieniądze. Po opłaceniu rachunków zostawało mi 300 zł na jedzenie i środki czystości na cały miesiąc. Czasem płakałam z bezsilności, gdy dzieci prosiły o nowe buty albo wyjście do kina.
Najgorsze były weekendy. Dzieci tęskniły za tatą, pytały: – Mamo, kiedy tata wróci z nieba? – a ja nie umiałam odpowiedzieć inaczej niż łamiącym się głosem: – Tata zawsze jest z nami w sercu.
Pewnego dnia dostałam telefon ze szkoły: najstarszy syn pobił się z kolegą. Poszłam na rozmowę z wychowawczynią.
– Pani Aniu, czy wszystko w domu w porządku? Kuba jest ostatnio bardzo nerwowy…
Zacisnęłam usta i skinęłam głową. Nie chciałam mówić obcej kobiecie, że ledwo wiążę koniec z końcem i że czasem brakuje mi siły nawet na przytulenie własnych dzieci.
Wieczorem zadzwoniła mama.
– Słyszałam o Kubie… Może powinnaś mniej pracować?
Poczułam wściekłość.
– Mamo! Pracuję po to, żeby twoje wnuki miały co jeść! Gdybyś mi pomogła choć trochę…
– Aniu, nie rozumiesz… Ja też mam swoje życie!
Rozłączyłam się bez słowa.
Przez kolejne tygodnie próbowałam wszystkiego: szukałam tańszych opiekunek (ale żadnej nie było stać), prosiłam sąsiadkę o pomoc (ale ona miała własne wnuki), nawet myślałam o sprzedaży domu i przeprowadzce do mniejszego mieszkania. Ale wtedy dzieci straciłyby jedyne miejsce, które kojarzy im się z tatą.
Czułam się coraz bardziej samotna i rozgoryczona. Zaczęłam unikać mamy – bolało mnie każde spotkanie, każde jej narzekanie na zmęczenie czy zdrowie.
Pewnego wieczoru usiadłam przy stole z Kubą.
– Mamo, czemu babcia nas nie lubi?
Zatkało mnie.
– Babcia was kocha… Po prostu czasem dorośli mają swoje problemy.
Ale sama nie wierzyłam w te słowa.
Czasem zastanawiam się: czy jestem złą córką? Czy za dużo wymagam? Czy naprawdę każda matka powinna pomagać swoim dzieciom bez względu na wszystko?
Dziś wiem jedno: życie samotnej matki to codzienna walka o przetrwanie i godność. Ale czy naprawdę musimy być w tej walce zupełnie same?
Może ktoś z was był w podobnej sytuacji? Jak sobie radziliście? Czy powinnam dalej prosić mamę o pomoc, czy pogodzić się z jej decyzją?