Córka oddała mi na wychowanie wnuka, bo chciała zrobić karierę: Po latach wróciła i mówi, że odebrałam jej dziecko
Nigdy nie zapomnę tamtej zimnej, grudniowej nocy, kiedy zadzwoniła do mnie z płaczem. „Mamo, ja sobie nie radzę… Nie dam rady, nie chcę się rozstać z Antosiem, ale muszę pracować… Pomóż mi, proszę”. Głos mojej córki był roztrzęsiony, brzmiała jak ktoś, kto zawiódł samą siebie, jak ktoś, kto pierwszy raz naprawdę się boi. Była samotną matką, ojciec Antosia zniknął zaraz po porodzie. Zosia miała wtedy dwadzieścia cztery lata i wielkie plany na życie – studia prawnicze, aplikacja, potem kancelaria w Warszawie. Ale życie napisało inny scenariusz.
Pamiętam, jak trzymałam słuchawkę i czułam, jak ściska mnie w gardle. Przecież to moja córka. Przecież to mój wnuk. „Przywieź go jutro rano. Zrobimy tak, żeby było dobrze” – powiedziałam, choć sama nie byłam pewna, czy dam radę. Mój mąż zmarł kilka lat wcześniej. Dom był pusty i cichy. A ja – kobieta po pięćdziesiątce, z własnymi problemami zdrowotnymi i kredytem na karku – miałam nagle zostać matką po raz drugi?
Zosia przyjechała rano. Miała podkrążone oczy i drżące ręce. Antoś spał w foteliku samochodowym, a ona tuliła go do siebie tak mocno, jakby chciała zatrzymać czas. „Mamo… ja wrócę po niego za kilka miesięcy. Muszę tylko skończyć aplikację” – powtarzała jak mantrę. Przytuliłam ją i powiedziałam: „Zrobisz to dla niego. I dla siebie”.
Pierwsze tygodnie były trudne. Antoś płakał nocami, a ja płakałam razem z nim. Bałam się, że nie podołam. Sąsiadka, pani Halina, przynosiła mi zupę i mówiła: „Pani Marysiu, pani jest silna. Dzieci to wyczuwają”. Ale ja czułam się słaba jak nigdy.
Zosia dzwoniła codziennie. Czasem rozmawiała z Antosiem przez telefon – śmiała się do niego, opowiadała bajki. Ale coraz częściej słyszałam w jej głosie zmęczenie i dystans. „Mamo, dostałam staż w kancelarii! To tylko na pół roku… potem wrócę” – mówiła pewnego dnia z entuzjazmem.
Mijały miesiące. Antoś rósł jak na drożdżach. Pierwszy raz powiedział „baba” właśnie do mnie. Pierwszy krok zrobił w kuchni, trzymając się mojej spódnicy. Zosia przyjeżdżała coraz rzadziej – najpierw co dwa tygodnie, potem raz w miesiącu. Zawsze była zabiegana, zawsze musiała wracać do Warszawy.
Pewnego dnia Antoś zapytał: „Babciu, a mama kiedy przyjedzie?” Zatkało mnie. „Mama pracuje bardzo ciężko, żeby było wam dobrze” – odpowiedziałam drżącym głosem.
Minęły trzy lata. Zosia była już prawniczką z sukcesami. Przysyłała pieniądze na Antosia, kupowała mu drogie zabawki i ubrania przez internet. Ale nie widziałam w niej matki – widziałam kobietę uciekającą przed odpowiedzialnością.
Wszystko zmieniło się pewnego letniego popołudnia.
Zosia stanęła w drzwiach mojego domu bez zapowiedzi. Miała na sobie elegancki garnitur i drogie perfumy. „Mamo… chcę zabrać Antosia do siebie” – powiedziała bez ogródek.
Zamarłam.
„Zosiu… On tu ma dom… Przedszkole… Przyjaciół… Ja…” – zaczęłam mówić, ale przerwała mi gwałtownie:
„To moje dziecko! Oddałam ci go na chwilę! Chciałam tylko skończyć studia! Ty mi go zabrałaś!”
Antoś wybiegł z pokoju i rzucił mi się na szyję.
„Nie chcę jechać do Warszawy! Babciu, nie chcę!”
Wtedy Zosia wybuchła płaczem.
„Nie rozumiesz? Przez ciebie on mnie nie zna! Przez ciebie jestem mu obca!”
Siedziałyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Ona płakała cicho, ja milczałam. W powietrzu wisiał żal i niewypowiedziane pretensje.
Przez kolejne tygodnie próbowałyśmy dojść do porozumienia. Zosia zabierała Antosia na weekendy do Warszawy – wracał smutny i wycofany. Pytał mnie: „Babciu, dlaczego mama jest taka smutna?”
Nie umiałam odpowiedzieć.
Pewnego wieczoru Zosia przyszła do mnie po cichu.
„Mamo… Ja nie wiem już kim jestem. Matką? Karierowiczką? Czuję się winna… Ale nie potrafię być taka jak ty…”
Przytuliłam ją mocno.
„Zosiu… Ja też popełniłam wiele błędów jako matka. Ale zawsze cię kochałam. I zawsze będziesz jego mamą – choćbyś była daleko”.
Ale ona tylko pokręciła głową i wyszła.
Minęły kolejne miesiące pełne napięcia i łez. Czułam się rozdarta między lojalnością wobec córki a miłością do wnuka. Ludzie w miasteczku zaczęli plotkować: „Marysia wychowuje wnuka jak własnego syna”, „Zosia zrobiła karierę kosztem dziecka”.
Antoś coraz częściej pytał o mamę – czasem z nadzieją, czasem ze smutkiem.
W końcu Zosia podjęła decyzję: przeprowadziła się z powrotem do naszego miasteczka i zaczęła pracować w lokalnej kancelarii. Zamieszkałyśmy razem – trzy pokolenia pod jednym dachem.
Nie było łatwo. Kłóciłyśmy się o drobiazgi: o to, kto odbierze Antosia z przedszkola, kto zrobi zakupy, kto ugotuje obiad.
Pewnego dnia usłyszałam ich rozmowę:
– Mamo, dlaczego babcia jest smutna?
– Bo bardzo cię kocha i boi się mnie stracić.
– Ale ja was obie kocham!
Te słowa rozbiły we mnie coś twardego jak kamień.
Dziś Antoś ma siedem lat. Jest mądrym chłopcem – czasem pyta o ojca, czasem o to, dlaczego mama była daleko. Odpowiadam mu szczerze: „Czasem dorośli muszą podejmować trudne decyzje”.
A ja? Często zastanawiam się nocami: czy postąpiłam dobrze? Czy miałam prawo wychowywać wnuka jak własne dziecko? Czy mogłam zrobić coś inaczej?
Może każda matka popełnia błędy – ale czy można kochać za bardzo?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu?