Kiedy los igra z nami: Roztrzaskane marzenia Marty i Daniela
– Daniel, przestań! – krzyknęłam przez łzy, kiedy znowu rzucił kluczami na stół i wyszedł na balkon. Słyszałam jego ciężki oddech przez uchylone drzwi. W powietrzu wisiała burza – nie ta za oknem, lecz między nami. To był nasz ostatni wieczór w starym mieszkaniu, zanim mieliśmy zacząć nowe życie w Warszawie. Mieliśmy wszystko zaplanowane: studia, wspólny wynajem, nawet psa, którego chcieliśmy nazwać Figa. Ale tego wieczoru czułam, jakby coś się kończyło.
Może powinnam zacząć od początku. Mam na imię Marta. Daniel był moją pierwszą miłością – poznaliśmy się w liceum w Radomiu. On był tym cichym chłopakiem z klasy mat-fiz, ja – wiecznie roztrzepaną humanistką. Przeciwieństwa się przyciągają? W naszym przypadku to była prawda. Przez cztery lata byliśmy nierozłączni. Razem zdawaliśmy maturę, razem planowaliśmy przyszłość. Rodzice Daniela nie byli zachwyceni naszym związkiem – jego mama uważała mnie za zbyt „artystyczną”, a ojciec wprost mówił, że „z takiej miłości chleba nie będzie”. Moja mama z kolei powtarzała: „Marta, nie buduj wszystkiego na jednym człowieku”. Ale ja wiedziałam swoje.
Wszystko zmieniło się tamtego dnia w czerwcu. Pakowaliśmy ostatnie rzeczy do samochodu Daniela. Był podekscytowany – dostał się na Politechnikę Warszawską, ja na UW. W końcu mieliśmy być razem bez ograniczeń, bez rodziców za ścianą. Zanim ruszyliśmy, Daniel spojrzał na mnie i powiedział: – Wiesz, że zawsze będę cię kochał? Uśmiechnęłam się i pocałowałam go w policzek.
Nie pamiętam samego wypadku. Pamiętam tylko dźwięk klaksonu i światła samochodu pędzącego z naprzeciwka. Potem była tylko ciemność.
Obudziłam się w szpitalu. Najpierw nie wiedziałam, gdzie jestem. Potem zobaczyłam moją mamę – zapuchniętą od płaczu, trzymającą mnie za rękę. – Marta… – wyszeptała – Daniel… Daniel jest w śpiączce.
To były najgorsze dni mojego życia. Siedziałam przy jego łóżku godzinami, czytałam mu nasze ulubione książki, puszczałam piosenki, które razem śpiewaliśmy na imprezach. Lekarze mówili, że szanse są niewielkie. Jego rodzice patrzyli na mnie z wyrzutem – jakby to była moja wina. W końcu jego mama powiedziała: – Gdyby nie ty, nie jechalibyście wtedy… Nie miałabym odwagi jej odpowiedzieć.
Minęły tygodnie. Daniel nie budził się. Ja wróciłam do domu rodzinnego – Warszawa przestała istnieć jako marzenie. Zamiast tego codziennie jeździłam do szpitala w Radomiu i modliłam się o cud.
Pewnego dnia przyszła do mnie pielęgniarka i powiedziała: – Marta, powinnaś pomyśleć o sobie. Masz całe życie przed sobą. Ale jak mogłam? Każdy dzień bez Daniela był jak kara.
W końcu nadszedł ten dzień – Daniel otworzył oczy. Lekarze mówili o cudzie, ale ja widziałam w jego spojrzeniu pustkę i strach. Nie pamiętał mnie. Nie pamiętał naszej historii, naszych planów, nawet własnych rodziców.
Przez kolejne miesiące próbowałam odbudować naszą relację. Pokazywałam mu zdjęcia, opowiadałam historie z naszego życia, zabierałam na spacery po parku, gdzie pierwszy raz się pocałowaliśmy. Ale Daniel był kimś innym. Czasem patrzył na mnie z uśmiechem dziecka, czasem z obojętnością dorosłego człowieka, który nie wie, kim jest ta dziewczyna obok niego.
Jego rodzice coraz częściej sugerowali mi, żebym „dała sobie spokój”. Mówili: – Marta, on potrzebuje spokoju i rehabilitacji, a ty tylko rozdrapujesz rany.
Pewnego wieczoru usiadłam przy jego łóżku i powiedziałam:
– Daniel… pamiętasz naszą piosenkę?
Spojrzał na mnie bez zrozumienia.
– Przepraszam… czy powinnaś tu być?
Te słowa złamały mi serce.
Wróciłam do domu i po raz pierwszy od miesięcy pozwoliłam sobie płakać naprawdę – nie po cichu w poduszkę, ale głośno, rozpaczliwie.
Z czasem zaczęłam wracać do normalności. Zaczęłam studia zaocznie w Radomiu, znalazłam pracę w lokalnej księgarni. Czasem spotykałam Daniela podczas rehabilitacji – zawsze z matką lub ojcem u boku. Patrzył na mnie jak na obcą osobę.
Minęły dwa lata od wypadku. Daniel powoli wracał do siebie – nauczył się mówić płynnie, zaczął interesować się światem na nowo. Ale ja już nie byłam częścią jego życia.
Czasami zastanawiam się, czy gdybym wtedy nie nalegała na wyjazd do Warszawy tego dnia… Może wszystko potoczyłoby się inaczej? Może bylibyśmy teraz szczęśliwi?
Ale życie nie zna słowa „gdyby”.
Dziś jestem inną osobą niż tamta Marta sprzed lat. Nauczyłam się żyć z bólem straty i z tym, że czasem największa miłość nie wystarcza, by pokonać wszystko.
Czy można nauczyć się kochać życie na nowo po takim doświadczeniu? Czy los naprawdę jest aż tak okrutny – czy może to my sami budujemy sobie złudzenia? Czasem myślę o Danielu i o tym wszystkim, co straciliśmy… Ale może właśnie dlatego warto doceniać każdą chwilę? Co wy o tym sądzicie?